26 wrz 2015

Rozdział siedemnasty. Harry

O przyjdź jesienią. Wdziej szatę lekką, białą, zwiewną, pajęczą. Rzuć na hebanowe swe włosy perły rosy, lśniące zimnych barw tęczą. 
O przyjdź jesienią. Owiana skargą tęskną, rzewną, żurawi, w dal płynących szarą niebios tonią. Tchnącą wonią kwiatów, które mróz krwawi. 
O przyjdź jesienią. W chwilę zmierzchu, senną, niepewną. I dłonie swe przejrzyste, miękkie, woniejące, na cierpiące połóż mi skronie, o śmierci.


Zasada zawsze była tylko jedna. Wygrać za wszelką cenę. Nie liczyło się kompletnie nic. Samochód można było kupić nowy, opony wymienić w każdej chwili, barierki ochronne można było wgnieść, bo Wendy dbała o co by wymieniono je co pół roku, nie liczyło się nawet… życie. 
Brian może wydawał się skryty, opiekuńczy i zupełnie nie taki jak ja. Nic bardziej mylnego. To właśnie Brian przywiózł mnie tu pierwszy raz, to on chciał się ścigać. Nie chodziło mu oczywiście o kasę z wyścigu, ale o fakt, że jest w stanie pokonać każdego. Ja jako jego najlepszy przyjaciel oczywiście myślałem tak samo. Liczyła się zabawa, przede wszystkim i emocje, które towarzyszyły z każdym zmienianym biegiem, gdy prędkość robiła się coraz szybsza, gdy zakręt był coraz trudniejszy do pokonania. 
„Wygrywamy, albo umieramy, Harry”. Nie było znaczenia, co wybierzemy. Opcje były zawsze dwie i obie były świetne. Młode wilki, nie znały strachu przed śmiercią, jeśli miała nastąpić danego wyścigu, zawsze byliśmy na nią przygotowani. 
Jadę najszybciej jak to tylko możliwe. Znam ten tor doskonale, jak każdy, który tutaj się znajduje. Aaron za wszelką cenę stara się mnie wyprzedzić, ale niestety mu się nie udaje. Wall-e jest zaraz za mną i choć myślałem, że to z nim będę się ścigał wcale nie interesuje mnie ich obecność tutaj. Czuje się jakbym był tu tylko ja, jakbym ścigał własne życie. To nie to samo, nie ta sama rywalizacja. 
W najtrudniejszym odcinku drogi wyprzedza mnie Aaron. Powoduje to u mnie niewyobrażalną złość, której nie potrafię opisać. Staram się za wszelką cenę dogonić tego idiotę. Nasze samochody zrównują się do jednej linii. Patrzę na jego zawziętą minę. Każdy kilometr, który pokonujemy nakręca mnie do wygranej coraz bardziej. Sama świadomość tego, że mógłbym wygrać po raz kolejny z Aaronem, sprawia, że czuję się lepiej. Wyprzedzam go o ponad całą długość auta. Jesteśmy na ostatniej prostej, silniki buczą głośnio i charakterystyczny świst powietrza utrzymuje się przy uszach. Wall-e ze Shrekiem są na tej samej wysokości co Aaron, więc nie zagrażają mojemu zwycięstwu. Przygryzam wargę z podekscytowania tym, że nie ma siły, żeby któryś z nich mnie teraz wyprzedził. Zawsze wygrywamy, tym razem nie mogło być inaczej.
Odwracam się by spojrzeć z uśmiechem na fotel pasażera, ale nikogo na nim nie ma.  Nikt nie odwzajemni uczucia radości z wygranej. Ta radość zmienia się momentalnie w smutek. Przecież jestem tutaj tylko ja. Nostalgia ogarnia mnie natychmiastowo i w całych sił dociskam hamulec. Pisk opon roznosi się gwałtownie po całym torze. Droga hamowania jest długa i śmiertelnie głośna. Samochód staje dokładnie przed linią mety. Słyszę jak pozostała dwójka przejeżdża obok mnie i zatrzymuje się dopiero daleko poza granicą mety. Uporczywie mocno trzymam kierownicę i oddycham głęboko. Wszyscy wysiadają i patrzą w moim kierunku nie zrozumiale. 
Po co mam wygrywać? Nie mogłem tego zrobić, bo  to nie byłoby w porządku… nie wiem co mam myśleć. Kotłujące się w mojej głowie wspomnienia nie pozwalają mi racjonalnie funkcjonować. Staram się jedynie oddychać. Patrzę na swoje nogi wciskające pedały, później na kluczyki w stacyjce i powoli je wyjmuję. Rzucam je niedbale na deskę rozdzielczą samochodu i otwieram drzwi, żeby wysiąść. 
Chłopaki, Wendy i cała ekipa szpiegów wraz z Markusem stoi na czarnym asfalcie i ich spojrzenia są skierowane na mnie. Odwracam się idąc samotnie do bram wyjściowych „Otchłani szaleństwa”, które jest teraz tylko miejscem wspomnień. Nie chcę tu być, czy sam, czy z Brianem, czy z kimkolwiek innym. Muszę wrócić do siebie.
Nie wiem jak znalazłem się w domu. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że leżę w bezruchu na łóżku i przyglądam się sufitowi. Może spałem, gdy tu przeszedłem? Nie jestem pewien.  Leniwie spoglądam na zegar wiszący na ścianie, który pokazuje godzinę piętnastą. Nic dzisiaj nie jadłem, nic dzisiaj nie robiłem, po prostu dzisiaj nie istniałem. Przez kolejne godziny nadal leżę i obserwuje z uwagą biały sufit. Nie słyszę nic oprócz mojego płytkiego oddechu i przygłuszonego ruchu ulicznego. Przekręcam się na bok i wtulam głowę w poduszkę, mrugając powoli powiekami. 
Jestem totalnie zawieszony w samym sobie, nie mam ochoty nic zrobić, a jednocześnie pragnę zrobić tak wiele, tylko po to, żebym wyrwał się sideł nicości. Wstaję z łóżka i wlokę nogami do kuchni obok. Ponownie spoglądam na zegarek, który tym razem pokazuje mi szesnastą. Nie mam pojęcia jakim cudem cała godzina przeleciała mi w przeciągu sekundy, ale tak się właśnie stało. Kręcę głową i biorę banana z koszyka na owoce. Siadam przy stole i zaczynam go jeść, ale opornie przechodzi mi on przez gardło. 
Do mieszkania z impetem wbiega zadyszana Kelly. Gdy nasze oczy się spotykają wzdycha z ulgą i odgarnia włosy z twarzy. Jej oddech jest szybki i zmęczony. Związuje włosy w coś przypominającego pół-koka, pół-kucyka i lekki uśmiech wchodzi na jej usta. Podchodzi do mnie i bez słowa siada na mnie okrakiem, przytulając się do mojego ciała.
- Idiota, skończony z ciebie idiota. Cholerny dureń… -szepcze tuląc twarz do mojej szyi.
Obejmuję luźno jej talię i czekam ze spokojem aż skończy mnie ściskać. Całuje moją wrażliwą skórę w miejscu gdzie kończy się obojczyk i kładzie tam policzek, nieustannie głaszcząc mnie dłońmi po plecach. Odwzajemniam jej gest bardzo subtelnie i po chwili wspólnego siedzenia Kelly podnosi głowę, by na mnie spojrzeć. Ostrożnie przebiega palcami po mojej twarzy i bada każdy jej szczegół. Jej wzrok jest troskliwy i trochę smutny, mój natomiast całkowicie obojętny. 
- Martwiłam się o ciebie. –mówi cicho przeczesując moje włosy na bok. 
- Niepotrzebnie. –odpowiadam lekko ją przytrzymując. 
- Gdzie byłeś?
- W Bronx. –jej źrenice rozszerzają się znacznie i wściubia we mnie zaskoczony wzrok. 
- Harry… Nie. Nie mogłeś tam pojechać. –upiera się i pragnie żebym się z nią zgodził, ale nie mogę tego zrobić. 
- Byłem tam, Kelly. Ścigałem się. – zapewniam ją a ona w odpowiedzi tylko kręci przecząco głową. 
- Nie możesz tam wrócić, proszę. – w jej oczach pojawiają się łzy. Kobiety są takie delikatne. Z drugiej strony wcale jej się nie dziwię, że nie chce, żebym tam wracał. Gdy byłem tam ostatnio, wydarzyło się dużo, dużo złych rzeczy. 
- Nie wrócę. – pocieszam ją i wysilam się na uśmiech. 
Jej twarz wydaje się zmęczona i obawiam się, że jest to moja wina. Delikatnie dotykam jej policzka dłonią na co wtula się w nią i zamyka oczy. Bawi sie lekko moimi włosami tuż przy uchu i po chwili opiera czoło o moją szyję. Upływa kilka chwil zanim podnosi wzrok by na mnie spojrzeć ponownie. 
Moja dłoń wkrada się w jej brązowe włosy i przyciągam ją do siebie bliżej. Stawia opór, ale mój jej większy. Nie wiem czemu to robię, ale przysuwam się do niej nieznacznie i delikatnie muskam jej usta swoimi. Przestaje mnie dotykać spuszczając dłonie wzdłuż swojego ciała. Lekko ją całuję uśmierzając ból jaki we mnie jest, jednocześnie powodując ból u Kelly. Mogę sobie tylko wyobrażać co może w tym momencie czuć. Nasilam pocałunek przytulając ją do swego ciała. Kręci głową i strara się odsunąć, ale niesamowicie trudno oderwać mi sie od źródła mojego ukojenia. Jest jak antidotum, którego potrzebuję. Całując ją uleczam się z żalu który przyniósł mi dzisiejszy dzień. Leczę rany, które zadał mi los. Jednocześnie czuję się źle i dobrze z tym co robię. 
- Harry... -szepcze ostrożnie.
- Przepraszam. -mówię nadal pieszcząc jej słodkie wargi - Wiem, przepraszam. -ponawiam przeprosiny i po raz ostatni do niej przylegam.
Kładę głowę na jej ramieniu i obejmuję ją w podzięce, że się ode mnie nie odsunęła. Czuję jak podnosi dłoń do góry i po chwili wiem jaki był tego powód. Ukrywa szloch jaki owładnął jej ciałem. Czuję się podle wiedząc, że wykorzystałem ją tylko po to, żeby przez chwilę zapomnieć o swoich zmartwieniach. Teraz Kelly jest rozdarta pomiędzy przyjaźnią do mnie a miłością do Erica. Nie chciałem, żeby znalazła się w takiej sytuacji. Nie mogę patrzeć na jej obraz który sam stworzyłem. 
Podnoszę się z miejsca porywając ją ze sobą. Trzymając ją w objęciach wysłuchuję jej płaczu w drodze do jej mieszkania. Otwieram drzwi i wchodzę z nią powoli do salonu. Sadzam ją na kanapie i całuję jej czoło. Kieruję się w stronę wyjścia niemal od razu, ale zatrzymuje mnie szept dziewczyny.
- Zostań.
- Nie, Kelly. Nie powinnaś mnie teraz widzieć... Już nigdy nie powinnaś chcieć mnie widzieć. 
- Pierdolenie. -wyklina i ze złością wyciera mokre od łez policzki. 
- Przepraszam... -mówię po raz kolejny i nie zważając na protesty dziewczyny wychodzę. 
Wchodzę do mieszkania i zamykam drzwi na dolny zamek do którego klucze nam tylko ja. Gdy tylko je przekręcam w zamku Kelly szarpie klamkę z drugiej strony i wali dłonią o drewno.
- Otwórz to do cholery! Jeśli myślisz, że zostawię tą całą sprawę w takim stanie to się grubo mylisz!
- Odejdź Kelly. Nie przejmuj sie mną, nie widzisz, że nic dobrego z tego nie wychodzi?
- Nie gniewam się, że mnie pocałowałeś. Chcę tylko wyjaśnić to czemu to zrobiłeś, bo wiem, że nie była to zwykła zachcianka. Nie zrobił byś tego gdybyś nie miał powodu.
Ma rację. Ale nie chcę jej tego tłumaczyć, zbyt wiele mnie to dzisiaj kosztuje. Czuję sie przytłoczony tym miejscem, tymi obrazami w mojej głowie tego co zrobiłem i co chciałbym teraz zrobić. Chcę się od tego jak najszybciej wyrwać. 
- Pobiegasz ze mną? -pytam przez drzwi i opieram o nie czoło w nadziei, że Kelly się zgodzi. 
- Co? - pyta niezrozumiale po chwili, więc otwieram drzwi, żeby powiedzieć jej to prosto w twarz.
- Pobiegasz ze mną? - pytam ponownie i badam jej wyraz twarzy. 
- A powiesz mi w końcu o co chodzi? 
- Nie. - odpowiadam prosto i czekam na jej reakcję. Nic nie odpowiada, nawet jej wzrok wydaje sie taki pusty, nie wiem gdzie ma patrzeć i co ma zrobić. Omijam ją i zbiegam po schodach na dół zostawiając ją na korytarzu samą. Słyszę jej krzyki, żeby mnie zatrzymać, żebym wrócił na górę, ale je ignoruję. Moje imię jest ostatnią rzeczą, którą słyszę wychodząc na wewnątrz i dźwięczy ono długo w mojej głowie. Powtarzam sobie jednak w myślach zdanie, które mam nadzieję pomoże mi przez to wszystko przebrnąć.
Muszę pobiegać. 

_____________________

Ten rozdział kompletnie inaczej wyglądał ale niestety straciłam laptopa, dwa rozdziały i dosłownie wszystko, więc dopisałam część tego rozdziału na telefonie... Nie jest to kompletnie tak jakbym chciała żeby było ale nie mogę nic na to poradzić. 
W czwartek zaczynam studia, a laptopa jeszcze nie otrzymałam z naprawy, więc obawiam się że następnego rozdziału nie będzie naprawdę długo. Nie moge nawet obiecać czy będzie on w tym roku... Myślę że i tak nikt na tym nie ucierpi dlatego moge oficjalnie powiedzieć że 
Zawieszam prowadzenie bloga na czas nieokreślony!. 
Powodzenia wszystkim w szkole, miejcie dużo czasu na nauke i jeszcze wiecej na przyjemności ;) 

Agnes.

17 wrz 2015

Rozdział szesnasty. Harry

Na urodziny dla mojego słoneczka. Kocham Cię misia <3

Stoję w tym samym miejscu co piętnaście minut temu od wyjścia tamtej dwójki. W mojej głowie zrodziło się tysiące, a nawet może miliony myśli, co mam o tym wszystkim sądzić. Powinienem kompletnie to olać, pojechać do Briana, zostać w domu i myśleć dalej czy zrobić coś co odciągnęłoby mnie o rzeczywistości?
Kelly nadal przede mną stoi przyglądając mi się uważnie, aż nareszcie obdarzam ją spojrzeniem na kilka sekund i przesuwam ją dłonią w bok, żeby udostępniła mi przejście. Pewnym, zamaszystym krokiem zmierzam w storę wyjścia i dopiero w tym momencie budzi się we mnie uczucie złości. Szaleńczo, opętanej wściekłości, jakiej nie dane mi było doświadczyć jeszcze nigdy w życiu. 
- Harry, stój! –krzyczy dziewczyna i łapie mnie za ramiona, ale jestem jak w transie i jedyne co chcę teraz zrobić to wyjść z tego miejsca, gdzie tak wiele się zdarzyło, zarówno przyjemnych jak i nieprzyjemnych rzeczy. – Harry do cholery, powiedz mi co się stało?! Gdzie idziesz, no stój!? –trzaskam drzwiami i zbiegam po schodach. Wiem, że Kelly robi to samo, bo słyszę jej głośne westchnięcia spowodowane tym by mnie dogonić. Wsiadam na motor, ale nie mogę odjechać, bo dziewczyna niemal wskakuje mi specjalnie pod koła. – Harry! – Wrzeszczy i zmusza mnie bym na nią spojrzał, przytrzymując moją twarz w dłoniach. – Proszę, porozmawiajmy o tym, nie dam ci uciec, nie teraz, szczególnie widząc w jakim jesteś stanie! Nie odjeżdżaj, proszę… -skomli i głaszcze lekko moje policzki, ale jedyne co robię to dodaję gazu, zmuszając motor do wydania z siebie charakterystycznego dźwięku. – Proszę, błagam Harry, nie, nie. –w jej oczach można dostrzec iskierki łez. Pcham ją dłonią w stronę kamienicy i z piskiem opon ruszam przed siebie, zostawiając ją w daleko w tyle. 
Jadę tak szybko jak to tylko możliwe. Zwinnie wyprzedzam nadjeżdżające z na przeciwka pojazdy. Jestem wściekły i nie do końca rozumiem nawet dlaczego? Wszystko jest dla mnie tak cholernie niezrozumiałe. 
Dojeżdżam do upragnionego miejsca w ułamku sekundy. Nawet nie pamiętam, którą trasą pojechałem, ale najważniejsze jest to, że w końcu tu jestem. Muszę wyładować się na czymś, w przeciwnym wypadku emocje zeżrą mnie od środka, a myśli zabiją prędzej czy później. 
Wyciągam telefon z kieszeni i przejeżdżam palcem po liście kontaktów. Klikam na odpowiednią osobę i przystawiam urządzenie do ucha. Po kilku sygnałach wita mnie radosny głos przyjaciela. 
- Witaj Brytyjczyku, który dzwonisz do rodowitego nowojorczyka w ten piękny słoneczny dzień, nie to co w Anglii, gdzie pada, pogoda jest plugawa jak… -zaczyna radośnie swoje wywody, ale nie jestem w nastroju, żeby ich słuchać.
- Gdzie jesteś? –przerywam mu tą gadaninę, najwyraźniej zbyt niegrzecznie, bo Wall-e aż zaniemówił. – Harry, do cholery, gdzie jesteś? –pytam już trochę łagodniej, dorzucając niestety przekleństwo. Chyba jednak nie wyszło to łagodniej…
- W domu. Oglądam ze Shrekiem Friends’ów. – odpowiada niepewnie. 
- Co? Wy oglądaci…? Nie ważne. Potrzebuję samochodu, liczę na czyjąś pomoc. 
- Będziemy na dziesięć minut, stary. Shrek, Styles potrzebuje auta, weź no zadzwoń do Chrisa może ma coś na zbyciu. Po co ci tak nagle fura?
- Myślałem, że robimy rewanż.
- To ty nie jesteś w domu? –pyta podekscytowany.
- Jestem w Bronx. 
- Zapowiada się ciekawie. Zaraz będziemy. – złowieszczy śmiech z drugiej strony słuchawki każe mi odstawić telefon od ucha, żeby nie ogłuchnąć.
 Kończę połączenie i idę w stronę ogrodzonych drucianą siatką wrót do miejsca, z którego tak cholernie ciężko jest uciec, lub wyjść z niego bez ubytków na zdrowiu.
 Pewnym lecz powolnym krokiem podchodzę do bramy wjazdowej, przy której jest stara, wyglądająca na opuszczoną, budka. Nie muszę długo czekać, żeby mnie przywitano, oczywiście w dość chamski sposób, ale nie mogę na to narzekać. 
- Zakaz wstępu, jaśnie wielmożny.
- Jestem umówiony. –odpowiadam zwyczajnie, nie chcąc zdradzić szastających mną emocji. 
- Nie masz fury, jedyne co widzę to jakąś pipidówkę z dwoma kołami jak rower. 
- Moje auto jest już w drodze tutaj. Nie zachowuj się jak władca świata, mówię że jestem umówiony i nie wyjdę stąd dopóki nie dasz mi przepustki! –wrzeszczę niekontrolowanie i walę pięściami o blat biurka, przy którym siedzi mężczyzna. Nie planuję tego, ale niestety nie ma już odwrotu. Wstaje mierzwiąc mnie wzrokiem, ale ani mi się śni ulec jego wyższości nade mną. 
- Kim jesteś? –pyta marszcząc brwi. 
- Widać, że jesteś nowy… -prycham w jego stronę i opadam ciężko na krzesło, które ówcześnie z pogardą kopnąłem. – Kto był tu dzisiaj? Christopher? Austin? A może… Brian?
- Żadnego Briana nie znam. I co to za przesłuchanie gnoju?! Dajesz cynk glinom?! –znowu wybucha, a ja śmieję się na głos. 
- Oczywiście, że go nie znasz! –mówię ignorując dalszą część jego wypowiedzi. – Brian zawsze przyjeżdżał ze mną i tylko ze mną! Jeśli nie wiesz kim ja jestem, nie będziesz wiedział kim jest też Brian! 
- Czego chcesz do cholery, człowieku! Wypierzaj zanim sprowadzę tu szefa! –unosi się równie mocno co ja. Nasza rozmowa sprawdziła się do krzyku, ale i tak gówno mnie to obchodzi. 
- Chętnie JĄ zobaczę! –naskakuję w jego stronę, na co robi zdziwioną minę. Nie spodziewał się, że tak dobrze znam to miejsce. A w szczególności tego, że wiem, że to kobieta tutaj rządzi. 
- Kim jesteś? –ponawia pytanie, ale nie będę mu się tłumaczyć.
- Albo dajesz mi przepustkę, albo wezwij… szefa. –syczę przez zęby i kładę nogi na jego biurku. Patrzy na nie krótko i z morderczym spojrzeniem mierzwi mnie przez chwilę zostawiając w końcu samego w „biurze”. Przeglądam z nudów papiery leżące na blacie w oczekiwaniu na ich przybycie. Nie trwa to długo, bo po jakichś pięciu minutach słyszę odgłosy wydobywające się z korytarza. 
- Jak to się nie przedstawił? Po co go wpuściłeś skoro nie wiesz kim…? –słyszę głos tak dobrze mi znany i wstaję, żebym wyglądał lepiej i pewniej. Gdy tylko mnie widzi staje jak wryta. 
- Harry… -szepcze Wendy i odgarnia włosy z twarzy udając, że nie rusza ją moje przybycie. – Co za spotkanie. –mówi uwodząc głosem i idzie ponętnie w moją stronę. Stukot jej szpilek rozchodzi się po pomieszczeniu, przypominając o tym jak często słyszałem ich dźwięk i jak cholernie go kochałem. Mimowolnie krew  płynie szybciej, adrenalina pulsuje w żyłach jak narkotyk, bo wiem co się stanie po tym jak wyjdę. Jej bliskość jest obezwładniająca. Słodkie perfumy łaskoczą mój nos i mrużę oczy, kiedy ponownie czuję jak napływ emocji związanych z tym miejscem przejmuję nade mną kontrolę. Potrzebowałem tego, żeby oderwać się od niewyjaśnionej złości, spowodowaną wydarzeniami z ranka. I jakby za sprawą czarodziejskiej różyczki, cała moja złość powróciła, gdy tylko przypomniałem sobie Briana stającego przede mną i mrożącego mnie swoich zawistnym spojrzeniem. Wendy wyczuła moje zdenerwowanie, bo zaprzestała wszelkich ruchów. Stoi kilka centymetrów ode mnie i z uwagą wpatruje się w moje oczy. Bada sytuację, rozważa nad tym na ile może sobie pozwolić. Słusznie, bo nawet nie jestem w stanie określić, jak długo będę umiał utrzymać nerwy na wodzy. 
- Daj mi przepustkę. –mówię beznamiętnie i zaczynam zaciskać szczękę. 
- Co cię tu sprowadza? Ile cię tu nie było? Chyba rok co nie? Zaskoczyłeś mnie swoją obecnością… -jest opanowana, jak zwykle, bo jest na swoim terytorium. Dobrze to wykorzystuje. 
- Nieistotne. Po prostu daj mi przepustkę, Wendy. –syczę przez zęby. 
- Tęskniłam, skarbie. Wszystkim brakowało twojego towarzystwa. W szczególności mnie. – kontynuuje, a ja wzdycham wywracając oczami. 
- Nie czas na sentymenty. Przepustka. –powtarzam ostrzej. Kobieta odwraca się do mnie tyłem i siada zakładając nogę na nogę na biurku. Zaczyna kręcić włosy na palec i przejeżdża nim sobie później po brzuchu. 
- Ja nią będę. Wprowadzę cię, Harry. Po warunkiem, że powiesz mi co tu znowu robisz? 
- Nie komplikuj Wendy. 
- Nie jesteś wstanie odpowiedzieć na jedno pytanie Styles? 
- Nie. Chodźmy już…
- Gdzie jest Brian? –nie odpuszcza. 
- Przez niego się tu zjawiłem!  Jestem na niego wściekły, a on jest wściekły na mnie! Czy wystarczy ci taka pieprzona odpowiedź!? –wybucham i wrzeszczę prosto w jej rozkoszną twarz. Dłonie zaciskam na krawędzi blatu i nachylam się nad nią z wyższością. Mruga powoli i uśmiecha się diabelsko, wiedząc, że udało jej się wywołać u mnie najwyraźniej pożądaną reakcję szaleńczego gniewu. Oddech mam przyspieszony i wydaje mi się, że żyły eksplodują mi pod naciskiem ciśnienia. 
- Wróciłeś. –szepcze w moje usta i utula subtelnie dłonią mój policzek. 
Wpatrujemy się w siebie długo. Na tyle długo, że nie jestem już tak zdenerwowany jak przed chwilą, byłbym w stanie nawet wrócić z powrotem do domu. To zły pomysł, żebym tu przyjeżdżał, przecież tak bardzo chcieliśmy z Brianem stąd uciec. Wendy odgarnia piękne, ciemne włosy w tył i zsuwa skórzaną, czarną kurtkę ze swoich ramion. Dotyka moich barków, gdy okrycie uderza z głuchym oddźwiękiem o podłogę. Delikatnie uśmiecha się ukazując skromne dołeczki w jej policzkach. 
- Udowodnij mi, że wróciłeś… - prosi obojętnie i przysuwa się jeszcze bliżej mnie. 
Nie mam zamiaru jej niczego udowadniać, bo wcale nie wróciłem. Nie po to uciekałem, żeby wracać. Najwyraźniej Wendy odbiera moją wizytę w inny sposób. Brian na pewno nie zrobiłby takiej głupoty jak ja… 
Chęć rozładowania napięcia wygrywa z moją samokontrolą i szarpię dziewczynę w moją stronę przyciskając ją do swojego ciała. Brutalnie uderzam o jej usta swoimi i w namiętnym pocałunku zaciskam ramiona wokół jej ciała. Ulega całkowicie, w ogóle nie protestując. Nawet mnie nie dotyka, jedynie oddaje zachłannie pocałunek. Nabieramy powietrza w krótkiej przerwie jaką robię, by włożyć dłonie pod jej koszulkę. Owijam sobie jej nogi wokół bioder i dociskam ją swoim ciałem do blatu biurka. Warknięcie wydobywające się z mojego gardła dodatkowo utwierdza, że jestem szaleńczo zły i mogę teraz zrobić co tylko mi się podoba nie zważając na konsekwencje. Odrywam się od niej tak samo brutalnie jak ją zaatakowałem. Wzdycha głęboko, nie spuszczając mnie z oka i oblizuje spuchnięte usta. Bez słowa wstaje z gracją i zmierza w stronę wyjścia. Obdarowuję spojrzeniem faceta, który się ze mną sprzeczał i również wychodzę z pomieszczenia. 
Wendy kroczy pewnie do bramy wjazdowej i obraca się z rozłożonym rękoma w około robiąc zdziwioną minę. 
- Nie widzę, żebyś miał powód tu przyjeżdżać. Po co jechałeś tu do Bronx z Manhattanu? Nie wydaje mi się, żeby popatrzeć jak inni palą gumy swoich opon, co? Poza tym jesteś ze strony startujących a nie gości… 
- Moje auto jest w drodze. –mówię znudzony i przestępuję z jednej nogi na drugą. 
- W takim razie Markus znajdzie ci wolną godzinę do wyścigu. Możesz się zająć w tym czasie czymś innym. Nie obrażę się jeśli będę to ja. –mówi słodko zagryzając wargę. 
- Nie mam czasu, Wendy. Jestem tu tylko dzisiaj, potrzebuję się wyżyć. Nie myśl, że wróciłem… -odpowiadam i w tym samym momencie pod bramę wjeżdżają bliźniacy. 
Jeden z nich wysiada z czarnego, matowego lamborghini aventador, a drugi z srebrnego porsche 913. Idą w naszą stronę ramię w ramię. Jest to trochę dziwne, bo naprawdę wyglądają identycznie jak jakieś klony, albo coś. Podobnie są nawet ubrani, to chore. Wall-e uśmiecha się z wyższością i bez słowa całuje Wendy w policzek. To samo po chwili robi Shrek i wyciągają do mnie dłoń, żeby się przywitać. 
- Nie sądziłem Styles, że jeszcze znajdziemy się na tym samym torze i to tutaj. –stwierdza z podekscytowaniem Wall-e
- Który mój? –pytam kompletnie go ignorując i wskazuję głową na samochody. 
- Uh, ktoś tu jest naprawdę nie w humorze. Weź, który chcesz… Mi jest obojętnie. 
- Lamborghini. –rzucam szybko i ciągnę dziewczynę za rękę zmuszając by wsiadła ze mną do samochodu. Zatrzaskuję mocno drzwi i przejeżdżam z piskiem opon przed bramę wjazdową. 
- Czemu jesteś taki zły? –pyta mnie, gdy jadę żwirowaną alejką przebiegającą przez las. 
- Mam swoje powody. 
- Nie wierzę, że to Brian jest powodem dla którego tutaj jesteś. Zawsze trzymaliście się razem. Gdzie ty tam i on. Jak coś spieprzyłeś, zaraz cię ratował, miałeś problem z kobietami znajdywał sposób, żeby jakoś wszystko naprawić. Na każdym wyścigu siedzieliście w aucie razem, żeby w ten sposób wygrywać jednocześnie. Co się z tym wszystkim stało, Harry?
- Powiedziałem, że mam swoje powody, żeby tutaj być i koniec! –krzyczę na nią nie potrzebnie. 
- I tym powodem jest Brian?! –również się unosi.
- Tak! Ile razy mam ci mówić?! –mój ton jest obrzydliwie wściekły. Nie powinienem tak krzyczeć na kobietę, nie jest niczemu winna. 
Milczy. Zerkam na nią szybko, żeby ocenić czy ją uraziłem w jakiś sposób, ale jej twarz zostaje niewzruszona. To milczenie nie jest przyjemne i swobodne dla obojga z nas, aczkolwiek nie mam zamiaru go przerywać. 
Kolejna brama ukazuje się przed naszymi oczami i jest to dla mnie zbawiennie, bo to oznacza, że zaraz zostanę sam. Zatrzymuję się przed wjazdem  i otwieram szybę z mojej strony. Postawny mężczyzna nachyla się i wstawia głowę w otwór. 
- Przepustka. –mówi sucho. Kiwam głową w stronę dziewczyny, a widząc ją prostuje się i macha ręką na znak, że mogę jechać. 
Żwirek trzaska pod kołami auta, gdy dojeżdżam do „pawilonu dostawczego”. To miejsce gdzie samochód zostaje sprawdzony przed wyścigiem. Ludzie tu pracujący mają zawsze obowiązek takowy samochód sprawdzić nie zależnie czy jest się tu codziennie, pierwszy raz, czy był tu dwie minuty temu. Po prostu zawsze to sprawdzają. Mówiliśmy z Brianem na nich „szpiedzy”. Sprawdzony pojazd dostaje karteczkę z informacją, że jest zdolny do jazdy. 
Markus, główny człowiek dowodzący trasą, wchodzi na tylnie siedzenie auta, wyjmuje notes i kręci w palcach długopisem chwilę się zastanawiając, po czym skrupulatnie zaczyna notować. Wendy siedzi bezruchu z rękoma założonymi na piersiach i tępo wpatruje się w widok za bocznym oknem. 
- Nazwisko? –pyta Markus nadal wpatrując się w notatki. 
- Styles. –odpowiadam i stukam palcami w brzeg kierownicy. 
Zdziwiony podnosi gwałtownie głowę w górę. Napotykam jego wzrok w tylnim lusterku i robi się jeszcze bardziej zdziwiony gdy nie odrywam od niego długo oczu. 
- Harry? 
- Jak na załączonym obrazku widać… -smęcę pod nosem. 
- A gdzie jest…? –pyta, a ja wiem doskonale co chce powiedzieć, dlatego natychmiast mu przerywam.
- Nie ma go tu. Przyjechałem sam. Potrzebuje toru. Na teraz. –cedzę każde słowo. 
- Nikt inny się nie ściga, musisz poczekać do szesnastej. Samochód masz sprawdzony może tu zostać, ale przeciwników nie dostaniesz od tak. 
- Jest Wall-e, więcej nie potrzebuję. 
- Harry… -zaczyna, a mnie puszczają nerwy po raz kolejny. 
- Powiedziałem, że więcej nie potrzebuję. Chcę się ścigać i to teraz! –wybucham, a Wendy lekko podskakuje na fotelu. 
- Pozwól mu. –szepcze i zerka ukradkiem na Markusa.
- Okej, sprawdzę go. –mówi i wychodzi z auta. 
Ja również wychodzę z pojazdu i opieram się o drzwiczki karoserii. Sunę wzrokiem po pustym torze. Niegdyś siedziałem tu codziennie. Wyścig za wyścigiem, kobieta za kobietą, wygrana za wygraną. A później chlanie, palenie i imprezowanie do białego rana, z moim najlepszym kumplem. Wiem, że to co robiliśmy było złe i całkowicie nieodpowiedzialne, bo zagrażało naszemu życiu, ale świetnie się bawiliśmy i dostarczaliśmy odpowiedniej dawki adrenaliny do organizmu. Później Brian rzeczywiście wziął się za taniec na poważnie i nie chciał już narażać nas na niebezpieczeństwo związane z wyścigami. Upierałem się, żeby tutaj zostać za wszelką cenę, ale przekonał mnie skutecznie i wyplątał z tego chorego układu z „wilkami” , ludźmi, który nie potrafią się stąd wyrwać. Sam byłem jednym z nich, gdy wygrana stanowiła główny cel w moim życiu. Nie myślałem o niczym innym, zaniedbywałem taniec i powoli odsuwałem się od przyjaciół jakich „dał” mi Brian. Będąc teraz tutaj odsuwam się dobrowolnie od źródła radości, jakie mnie spotkało w Nowym Jorku. Od samego Briana. 
- Ścigasz się Styles? – głos dochodzi zza moich placów i momentalnie robi mi się gorąco na samą myśl, kogo zobaczę gdy się odwrócę. 
- Można tak powiedzieć. –mówię w przestrzeń przede mną i mam nadzieję, że widząc moją obojętność rozmówca odpuści jednak pogawędkę ze mną. 
- A myślałem, że to przeszłość… Okres w życiu, gdzie tylko się bawiłeś i narażałeś. Ale jednak nie potrafisz się z niego tak po prostu wyplątać co? 
- Jestem tu tylko dziś. –chłopak staje naprzeciw mnie i mierzwi mnie powoli wzrokiem. 
- Mówiłeś w tamtym roku, że więcej tu nie przyjedziesz… -wypomina mi i kopie koło mojego auta sprawdzając jakby jego twardość. 
- Wiem co mówiłem. 
- Dlatego tutaj jesteś? –pyta kpiąco i prycha w moją stronę.
- Jestem tu tylko dzisiaj –powtarzam w taki sam wredny sposób i odsuwam się od auta. 
Idę zamaszyście w stronę Markusa, który wychodzi z Porsche chłopaków. Wręcza Shrekowi karteczkę ze sprawdzeniem stanu pojazdu i idzie do „nory komentatora”, miejsca gdzie załatwia wszystkie szczegółu odnośnie wyścigów. Wchodzę do niej razem z nim i posyłam mu groźne spojrzenie. 
- Aaron też startuje? –pytam ostro. 
- Tak, był trochę zdziwiony tym, że tu jesteś.
- Każdy jest, do cholery, zdziwiony.
- Dziwi cię to? –uśmiecha się podle i podaje mi karteczkę ze zgodą na wyścig. – Tor drugi, zaczynasz za pięć minut. 
Wyrywam zwitek papieru z jego rąk i wychodzę trzaskając drzwiami. Jeszcze tego mi brakowało, żebym użerał się z największym wrogiem toru. Nie dość, że moja wściekłość osiąga zenitu, to jeszcze Aaron wściubia się do tego feralnego dnia z buciorami, denerwując mnie jeszcze bardziej. 
Wendy siedzi na masce Lamborghini z brodą opartą na dłoni. Zeskakuje, gdy jestem już naprawdę blisko auta i taranuje mi drogę, abym nie mógł wejść do środka. 
- Wróć do nas. –prosi i układa swoje smukle dłonie na moim torsie. – Dzięki tobie było tu o wiele lepiej, Harry. 
- Nie ma mowy Wendy. 
- Proszę, tak bardzo mi cię brakuje. 
- Brakuje ci zysku ze mnie. Wiedziałaś, że zawsze wygram i dzięki temu wzbogacałaś się każdego wieczoru. To miejsce jest dla mnie bez znaczenia, może kiedyś było wszystkim, ale teraz jest przeszłością, przed którą uciekłem. Nie zamierzam wracać, nigdy tego nie zrobię.
- Więc dlaczego jesteś tu dziś? – to pytanie mógłbym zadać sam sobie i niestety nie znam na nie pełnej odpowiedzi. Wendy staje lekko na palcach i obejmuje dłońmi moje policzki, całując mnie subtelnie. Nie odtrącam jej ani nie oddaję pocałunku, czekam jedynie, żeby skończyła. Odsuwa się ode mnie po chwili, robiąc zawiedzioną minę. 
- I dłonie twe przejrzyste, miękkie, woniejące, na cierpiące połóż mi skronie…* -szepcze cicho i czeka, aż dokończę zdanie, które zawsze przed wyścigiem mówiliśmy z Brianem przed zapaleniem silnika. 
Nie sądziłem, że to pamięta. Nie sądziłem również, że wzbudzi to we mnie tak potężne uczucie, całkowicie ogarniającego mnie… Szoku? Urazy? Tęsknoty? Sam nie wiem i nie umiem określić tego stanu. Po prostu wsiadam do samochodu. Podjeżdżam na mój wyznaczony tor w całkowitej zadumie i potok wspomnień nawiedza moje myśli. 
Aaron podjeżdża na trzeci tor i patrzy na mnie przez otwarte okna. Cwany uśmiech nie schodzi z jego twarzy. Wiem, że ma mi wiele do powiedzenia i ja też dużo mógłbym mu wypomnieć. Nasza nienawiść do siebie jest ogromna, a chęć rywalizacji zawsze była najważniejsza. Tyle myśli nawiedza moją głowę, że nie wiem, na której powinienem się skupić konkretnie.
- Albo szczyt, albo nic, pamiętasz Styles? –pyta głośno i przyciska pedał gazu nie spuszczając nogi ze sprzęgła, robiąc niewiarygodny hałas silnikiem. 
- Pamiętam. –odpowiadam smętnie i patrzę w stronę bliźniaków, podekscytowanych samym siedzeniem w samochodzie, na wspólnym torze wraz ze mną. 
Wendy wychodzi na asfalt i staje zaraz koło lewej krawędzi. Trzyma chorągiew wysoko w górze i patrzy na każdego z nas, sprawdzając czy jesteśmy gotowi. Kiwamy potwierdzająco głowami. Kładzie dłoń na skroni utrzymując ze mną kontakt wzrokowy. Żołądek przewraca mi się na drugą stronę i przełykam gulę jaka powstała mi w gardle. Spuszcza chorągiew na dół i nie słychać już nic innego niż pisk opon i warkot naszych silników, gdy startujemy. 
- O śmierci.* –mówię do siebie, kończąc zdanie, które rozpoczęła dziewczyna i dociskam pedał gazu do samej podłogi. 
* O przyjdź – Stanisław Korab-Brzozowski.

4 wrz 2015

Rozdział piętnasty. Harry

Zaciska dłonie jeszcze mocniej na mojej koszulce i znów popycha mnie na ścianę. Wzrok ma złowieszczy. Nigdy, przysięgam nigdy nie widziałem go w podobnym stanie. Nawet jak Christopher coś zmalował po raz kolejny, nie był tak cholernie wściekły.
- Pozwól mi wytłumaczyć… -mówię spokojnie i chcę go od siebie odsunąć, ale mi na to nie pozwala.
- TU NIE MA KURWA CO TŁUMACZYĆ! –wydziera się potężnie, że aż przechodzi mnie dreszcz, przez  jego pozbawioną wszelkiej łagodności barwy głosu. – CO ONA TU DO CHUJA ROBI?! COŚ JEJ ZROBIŁ ŁAJZO?! –jest wściekły, robi się lekko zaczerwieniony na twarzy, żyły wystają ponad skórę na jego szyi. Będzie ciężko go przekonać o mojej niewinności. Częściowej niewinności.
- Znalazłem ją w środku nocy na ulicy, Brian. Dzwoniłem po to, żeby ci wszystko powiedzieć, ale… -przerywa mi nim mogę skończyć zdanie.
- Nie mogłeś zawieść jej do jej domu?! I czemu jest to cholery goła?! Jak ją kurwa choćby tknąłeś… -grozi mi nie zmieniając nawet na sekundę zimnego spojrzenia, którym mnie obdarza.
- Nie chciała mi powiedzieć, bo była zalana jak Wall-e i Shrek w urodziny razem wzięci, rozumiesz? Wiesz co ja kurwa tu przeżywałem?! –odpycham go od siebie mocno i razem dyszymy przewiercając się wzrokiem.
- Nie udawaj poszkodowanego! Czemu ją rozebrałeś? Czemu kurwa z nią spałeś?! Przysięgam ci, jeśli ją wykorzystałeś nawet w minimalnym stopniu, uduszę cię choćby i teraz! –nadal na mnie krzyczy, jego złość nie minęła.
- Brian, pozwól mi wytłumaczyć, nie przerywając mi, bo w przeciwnym wypadku nic z tego tłumaczenia nie wyniknie! –ja również podnoszę głos, wyrzucając dłonie w górę.
- Mów, ciekawy jestem co mi kurwa powiesz… -mówi tak cicho, że boję się go jeszcze bardziej niż gdy na mnie krzyczał.
Nabieram powietrza w płuca i oblizuję spierzchnięte wargi. Otwieram usta, żeby zacząć, ale nawet nie wiem jak mam dobrze ubrać to wszystko w słowa. Brian czeka z miną przyszłego zabójcy i rękoma skrzyżowanymi na piersi. Drapię się po głowie i przecieram dłonią zmęczoną twarz.
- MÓW DO CHOLERY! – drze się tak głośno, że jego głos w żadnym stopniu nie przypomina Briana.
- Brian…? –cienki głos April wydobywa się spod pościeli i siada lekko zdezorientowana. Patrzy najpierw na niego, później na mnie i wydaje się z każdą sekundą bledsza. Brian zerka na nią szybko i znów jego zimny wzrok pada na mnie. Odrywam niechętnie oczy od postaci April i znów patrzę na przyjaciela.
- Znalazłem ją niedaleko. Nie chciała mi powiedzieć gdzie mieszka… -odnajduję siłę głosu i mówię spokojnie. – Nie mogłem zostawić jej na ulicy, a do ciebie nie dało się dodzwonić. Była pijana, nie kontaktowała, Brian. W dodatku była brudna jakby biła się ziemią. Wykąpałem ją…
- Co zrobiłeś?! –wybucha ponownie i chce do mnie doskoczyć, ale cofam się od niego jeszcze bardziej.
- Nie miałem wyboru, człowieku! Rzygała jak kot, do cholery! Nie wiedziałem co mam z nią zrobić, była taka krucha, bezwładna, gdybyś tylko ją widział… Położyłem się z nią, żeby mieć nad nią oko. Płakała jak najęta, krzyczała z bólu, Brian, nie potrafiłem jej pomóc, byłem taki bezradny. –mój słowotok był tak bezsensowny, ale nie umiałem inaczej tego przekazać. – Trzęsła się z zimna, a ja chciałem tylko sprawić, żeby przestała. –mój głos drży i nie wiem co mógłbym jeszcze dodać. Patrzę na nią szybko, a przerażenie maluje się na jej twarzy. Nawet tego nie pamięta…
- Skończyłeś? – pyta wrednie i prostuje się. Jest tak cholernie władczy, zupełnie jak nie Brian, którego znam. Odwracam od niego wzrok, nie mogąc już znieść jego natarczywego spojrzenia i spuszczam głowę na dół. – Pytałem czy skończyłeś?! –wrzeszczy najgłośniej jak może, a April aż podskakuje na łóżku ze strachu.
- Tak… -mówię niepewnie i spoglądam w jej stronę.
Bada uważnie twarz Briana, ale ja nie potrafię na niego spojrzeć. Pozostaje mi jedynie patrzenie na nią i odczytywanie z jej twarzy nastroju przyjaciela. Nie dane mi jest na nią patrzeć. W najbardziej brutalny sposób Brian sprowadza mnie na ziemię i tym samym zakazuje nam kontaktu wzrokowego. Wymierza mi policzek. Nie jakiś zwykły. Siła uderzenia jest porównywalna do rozpędzonej przez kołowrotek patelni. Moja głowa odskakuje w przeciwną stronę i boję się, że jeśli spojrzę w lustro zobaczę się bez zębów. Skóra piecze jakbym prasował na niej koszulkę żelazkiem. Nie da się określić inaczej tego bólu. Nie śmiem nawet dotknąć tego miejsca. Najwyraźniej wymiar sprawiedliwości Briana na boleć. Słychać cichy, zduszony przez zakrywające dłońmi usta, pisk dziewczyny. Nie zamierzam na ją spojrzeć. Nie chcę. Nie chcę, bo chcę. Chcę, ale nie mogę.
 - Brian… -jęczy cicho.
- Zrobiłem to dla ciebie, April. Ubierz się i podziękuj Harremu za czas jaki dla ciebie poświęcił. – pluje okrutnie słowami i czuję na sobie jego wszechogarniające spojrzenie.
Nastaje cisza przerywana czasem trzepotem materiału. Ośmielam się spojrzeć na przyjaciela. Teraz już nie wiem co wyraża jego twarz. Głęboko oddycha i nie spuszcza ze mnie wzroku. Zaciska mocno pięści, tak że widać jego żyły. Kątem oka widzę jak April siada na podłodze. W duchu cieszę się, że nie ściągnęła mojej koszulki, ale nie okazuję tego uczucia radości.
- Moje stopy… -mówi cicho i odwracamy z Brianem w tej samej sekundzie wzrok, żeby na nie spojrzeć.
- Były zakrwawione, opatrzyłem je. –tłumaczę spokojnie i spuszczam głowę w dół.  Obraz jej ran przemyka mi przez myśl, ale staram się go odgonić.
- Ja… -szepcze, ale nie kończy tylko nakłada brudne buty i staje koło Briana.
Patrzę na przyjaciela i nie zamierzam nic więcej dodawać, żeby nie dostać ponownie. Znam go trzy lata i jeszcze nigdy od niego nie oberwałem. Oddycha o wiele spokojniej niż dotychczas, trzyma kurczowo dłoń dziewczyny i nie odrywa ode mnie wzroku. Minę ma obojętną, wręcz kamienną.
- Idź do samochodu, kochanie. –mówi luźno i zmusza się do uśmiechu.
- Nie pójdę bez ciebie…
- Idź do samochodu, za chwilę wrócę. –naciska Brian.
- Poczekam. –April też nie odpuszcza.
- To sprawia między mną, a Harrym.
- Chcę wiedzieć co się stało, Brian. –mówi skromnie i delikatnie sunie dłonią po jego przedramieniu. Wiem jakie to uczucie, jaki chłód przechodzi przez miejsce, w którym go dotknęła. Ulega jej po długim wpatrywaniu się w jej różnobarwne tęczówki, małym skinieniem głowy.
- Nie chciałem, żebyś na to patrzyła, ale nie dajesz mi wyboru. –mówi poważnie i wymierza mi kolejny policzek. Dużo silniejszy niż poprzedni. Uderzenie powoduje, że odbijam się od ściany.
- Brian! –piszczy April- Nie rób mu krzywdy!
- Jak mam mu nie robić krzywdy!? –wrzeszczy nabuzowany i pokazuje na mnie dłonią. Jego wściekłość powróciła natychmiast– Kurwa mać, ten frajer cię porozbierał i z tobą spał! Jeśli myśli, że ujdzie mu na sucho dotykanie mojej dziewczyny to się grubo myli!
- Nic jej nie zrobiłem… -szepczę w geście samoobrony.
- Milcz! -krzyczy i jego dłoń siarczyście wita ponownie moją skórę.
- Brian! Brian, proszę cię, proszę, skarbie. Powinieneś mu podziękować, że się mną zajął. –lamentuje April i otula jego policzki dłońmi, żeby go uspokoić.
- Ty mu możesz dziękować, ale ja na pewno tego nie zrobię. –mówi oschle i gniewnie na mnie patrzy.
Zapada grobowa cisza. Wdaje mi się nawet, że żadne z nas nie oddycha. Brian przepełniony gniewem stoi twardo, a April stara się załagodzić sytuację, lekko trąc jego ramiona zimnymi palcami. Drzwi do mieszkania się otwierają, a w progu pojawia się Kelly ubrana w piżamę. Wchodzi pewnie ze śpiewem na ustach. Jej mina natychmiast rzędnie gdy widzi naszą trójkę, stojącą przed sobą. Podchodzi niepewnie i staje w przejściu miedzy kuchnią a sypialnią.
- Co wy tu kurwa tak stoicie jakby was zamurowało? –pyta i rozkłada ręce, nie rozumiejąc.
- My już wychodzimy Kelly, tylko odwiedziliśmy Harrego na chwilę. –odpowiada przyjaźnie Brian i uśmiecha się do niej minimalnie.
- Dziękuję. –mówi April i patrzy na mnie krótko. Nie jestem w stanie nic powiedzieć, więc jedynie kiwam krótko głową. Brian bierze ostrożnie dłoń April i wychodzi uprzednio całując przyjaciółkę przelotnie w policzek i to samo robi jego dziewczyna.
***
Nadal stoję w tej samej pozycji i patrzę w przestrzeń, w której zniknęli. Oddycham głęboko i łapię za piekące miejsca uderzeń. Z zadumy wyrywa mnie Kelly, stając przede mną i pstrykając mi przed oczyma palcami.
- Halo, Harry! Co się stało?
Chciałbym to wiedzieć. Chciałbym wiedzieć co się stało.

Ale nie wiem, bo to co przed chwilą miało miejsce, było kompletnie pojebane. 

________________________________

Bang bang Brian jest chujem tiiiiiiiiime :D
Proszę bardzo pozwalam wam go nie lubić, chociaż po emocjonującej kłótni w namiocie z pewnym osobnikiem (<3) sądzę że nienawiść zwiększa się do jego osoby jeeeszcze bardziej, a być może jest to zupełnie inna reakcja a mianowicie uwielbienie zmianą jego zachowania. idk ponieważ nie dostaję żadnych relacji, więc... ok.


Ja (autorka tego ciulstwa) czytając to po raz miliardyczny (ciii wiem że to słowo nie istnieje) ale nadal wyglądam tak jak na powyższym obrazku widać, bo Brian can't be like that.

Po momencie w którym wychodzą (tam gdzie ukochane gwiazdki *-*)  kończy się moja podnieta czymkolwiek bo nie wiem co dalej, zapasów mam tylko na dwa rozdziały, akcja jakoś mi się teraz w ogóle nie klei i nie mam pomysłu dosłownie na nic plus fakt że moje wakacje prawie się skończyły nie pomaga wgle :)))

Nie jestem również pewna czy będę dalej się starała pisać coś na siłę, czy po prostu dodam to co mam i zrobię największe zawieszenie bloga jakie w życiu powstało bo i tak prowadzenie go nie sprawia mi takiej przyjemności jak wcześniej, czytelników tak naprawdę nie mam i idzie to wszystko w diabły... 

Muszę się zastanowić nad dalszymi losami bohaterów, a jeśli niczego nie wymyślę będę zmuszona do przerwania wszystkiego co z tym blogiem związane. 

Czasem to wy teraz nie dysponujecie w powodu szkoły także i nie ucierpicie na stracie moich wypocin :) 

Pomijając... Życzę powodzenia w nauce, dobrych ocen, mało sprawdzianów i uśmiechu na co dzień :D

Agnes.