29 mar 2016

Rozdział dwudziesty drugi. Harry

Po dokończonej butelce tequili, którą Brian szczęśliwie zabrał z tego cholernego budynku, na którym pisaliśmy i… jeszcze jednej skończonej butelce tequili, którą kupiliśmy po drodze, jakimś cudem doczołgaliśmy się do mojej kamienicy. Najpierw ja niosłem kawałek Briana na plecach, później on trochę mnie, ale się wyjebaliśmy, więc postanowiliśmy odpocząć chwilę na chodniku, a później to już poszło z górki, dosłownie z górki, gdzie szliśmy objęci ramionami i prawdopodobnie śpiewaliśmy… coś.
- Schody?! –wydziera się Brian i rozkłada bezradnie ręce w ich stronę. – Ty masz schody?! –patrzy na mnie zdumiony.
Jaki jest najebany, o Chryste. Zaczynam się jedynie śmiać, bo nie jestem lepszy i opieram się bezsilnie na ścianę. I pomyśleć, że czeka nas jeszcze wyprawa na drugie piętro.
- MAM! –mówię nonszalancko i zaczynam chichotać. Osuwam się na ziemię i mam wrażenie, że zapadam w sen.
- Tyy… sta-stary. Kom… Chono, ja jebie. – mamrocze mój towarzysz niedoli a gdy otwieram jedno oko by na niego zerknąć przewraca się na schodach.  I leży na nich. I już się nie odzywa.
- Brian… - mówię do niego, ale jakby mi głos uwiązł w gardle. – Brian, chuju.
Wstaję i wchodzę na te schody po czym potykam się na tym samym stopniu co ten cwel.
- Chodź…
- Nie mam siły.
- No choo…dź. –ciągnę jego dłoń aż w końcu odpuszcza i wstaje.
- Wyzwoliłeś mnie! –krzyczy i obejmuje nachalnie moje policzki tak, że moja twarz wygląda pewnie jak hot-dog.
- Fanie – mówię niewyraźnie i mimo, że jesteśmy napieprzeni wiem, że użył tych słów nie przypadkowo. – Kręcisz zasadami, odnawiasz mnie –dopowiadam, chociaż on powinien powiedzieć to do mnie. To ja ostatnio kręcę zasadami.
- Dokładnie zamknięty, znalazłeś klucz.
Nie wiem, naprawdę nie wiem jak, ale jesteśmy na moim piętrze. Chwytam za klamkę i z rozmachu chcę wejść, ale zostaję ukarany, bo drzwi się nie otwierają a ja ląduję na podłodze.
- A propos kurwa klucza. Czy ty zamknąłeś moje mieszkanie bez pozwolenia?
- Oj… -mówi jedynie i patrzy na mnie. – A teraz widzę… -chce kontynuować piosenkę pomimo, że leżę plackiem na podłodze… No nie wierzę.
- Nie ma takiego miejsca, w którym wolałbym być… -mówię dla własnego spokoju i wyciągam ku niemu rękę, żeby mnie podniósł. – Daj klucze.
Zaczyna ich usilnie szukać po kieszeniach. Zagląda z skrzynki na listy, gdzie zawsze je wrzucamy, ale tam chyba też ich nie znajduje.
- Zgubiłem…
- CO?!
- Kelly… Kelly, będzie miała.
Opieram się o niego i wleczemy nogami pod drzwi Kelly. Pukam delikatnie, później Brian puka… niedelikatnie a naszym oczom ukazuje się Eric.
- Dopiero wróciliście? –pyta zdziwiony.
- Dzień dobry. –wita się grzecznie Brian, ale zatykam mu usta dłonią.
- Tak. –odpowiadam na pytanie.
- Stary, no było mówić, że jesteście najebani. Przyjechałbym po was, a nie wracaliście dobre dwie i pół godziny –śmieje się lekko, w tym czasie Brian zaczyna się dusić więc go puszczam.
- Kelly… jest?
- Co się stało? –pyta dziewczyna i po chwili wyłania się zza pleców Erica.
- Brian zamknął mi dom i zgubił klucze.
Dziewczyna wywraca oczami i wzdycha przeciągle. Za chwilę wychodzi na korytarz migając nam przed oczami kluczykami i otwiera moje mieszkanie.
- Królowo! –Brian chce się nad nią pochylić, ale sprowadzam go do pionu, bo wiem, że później nie dałbym rady go podnieść z powrotem.
- Na jasną cholerę się tak najebaliście? –pyta dziewczyna i pomaga mi przetransportować Briana na łóżko. Po prostu go ciągniemy, bo stracił swoją całą moc.
- Pisaliśmy piosenkę.
- Piosenkę? Łoo, macie już tytuł?
Już otwieram usta, żeby jej odpowiedzieć, ale Brian się wpierdziela.
- If I Could Fly.
- Nie, Brian przecież nie tak miało być. –narzekam i rzucamy go na materac.
- Nie dyskutuj.
No i koniec tematu jeśli o to chodzi. Będzie mi tu matkował jak ja i tak wiem, że będę robił inaczej, szczyl bezmyślny.
- Dziękuję, skarbie. Musielibyśmy spać na schodach, gdyby nie ty. –lekko się chwieję gdy to mówię, dlatego Kelly trzyma mnie z łokcie, żebym utrzymywał równowagę.
- Harry… -mówi szeptem, trochę jakby mnie karciła. – Powinieneś nazywać mnie tylko „Kelly”.
- Wybacz, przepraszam… ja wiem. To dlatego, że jestem pijany. –kiwa porozumiewawczo głową i uśmiecha się skromnie.
- Dobranoc.
- Dobranoc. –odpowiadam i pozwalam sobie pocałować ją w czoło.
Patrzę na Briana, który zajmuje całe moje łóżko, a wystaje mu przy tym noga na podłogę. Wzdycham zrezygnowany i kładę się na niego. Głuchy odgłos jęku wydostaje się przez kołdrę, do której przygniotłem mu głowę. Jestem na tyle litościwy, że pomagam mu podnieść głowę, żeby mógł oddychać. Kelly zamyka za sobą drzwi i tylko kiwa głową patrząc na tę jakże uroczą scenę. Chcę dosłyszeć czy zamyka je na klucz, ale tylko nimi lekko trzaska. Mądra dziewczyna.
- Harry… idioto.
- Zamknij się i śpij.
- Muszę się wysikać.
- Ugh, no to idź. –próbuję go w jakoś spod siebie wypchnąć, ale nagle jego ciało jest takie ciężkie, że nie mogę go ruszyć o milimetr. – Briaaan. –warczę na niego przez zęby i trochę go odsuwam. W końcu dotykam materaca ciałem.
- Chodź ze mną, bo nie ustoję.
- No chyba kpisz, że pójdę z tobą do kibla!
- Dziewczyny tak robią.
- I geje! Jakbyś nie zauważył nie jesteśmy dziewczynami! –wyolbrzymiam ostatnie słowo. – A do geja mi daleko…
- No proszę. Tylko mnie potrzymasz…
- CO?! Zaraz będziesz spał na klatce!
Nieudolnie daje mi z pięści w plecy, ale jest tak powykrzywiany, że mu się to nie udaje.
- Zaraz ci się zsikam na łóżko. – szantażuje mnie dlatego jest to ostateczne wezwanie, żeby go zepchnąć.
Głuchy huk obijającego się o podłogę ciała Briana pozostanie mi chyba na zawsze w pamięci. I sąsiadom z dołu też. Nie chciałem, żeby tak walnął, znaczy chciałem, żeby walnął, ale nie tak mocno. Brian jęczy pod nosem jakieś przekleństwa a ja wygodniej układam się na łóżku.
- Zesikam ci się na podłogę.
- To będziesz sprzątał.
- A myślałem, że  ten dzień dał ci do zrozumienia, że jesteśmy zajebiści jeśli robimy coś razem.
- Bo jesteśmy.
- Więc pomóż mi się wysikać do cholery.
- DooObra. –mamroczę i siadam na łóżku. Patrzę na niego i wygląda jakby złamał sobie kręgosłup. Podnoszę go, obaj zaczynamy się chwiać, ale w końcu łapię go od tyłu i obejmuję szczelnie pod ramionami. Dajemy radę ustać. –Najpierw lewa, później prawa, ok?
- Czemu najpierw lewa?! –marudzi. Marudzi jak zawsze!
- Bo w Anglii jest ruch lewostronny, tak?! Nie dyskutuj, idziemy!
- Przypominam ci, że jesteśmy w Nowym Jorku w Stanach Zjedno…czonych.
- Dobra, Brian do chuja, dawaj te nogę do przodu!
Posłusznie idziemy w stronę łazienki zaczynając od lewej nogi. Nadal go trzymam, bo nie ufam ani jemu ani w sumie sobie… Docieramy do celu po tym jak Brian się obija o futrynę drzwi.
- No sikaj. –mówię do niego, mocniej ściskając jego tors. Opieram sobie czoło o jego bark i zamykam zmęczony oczy. Chłopak chwilę męczy się z rozpinaniem swoich spodni, ale staram się to ignorować.
- Oooooh, jak dobrze. –jęczy i odchyla swoją głowę w tył tak, że i on opiera się o moje ramię. Powoduje to u nas lekkie zachwianie, więc od razu interweniuję i staję pewniej.
- Bez dźwięków! I nie osikaj mi deski, bo będziesz sprzątał!
Stoimy tak dłuższą chwilę i z każdą sekundą robię się coraz bardziej senny.
- Skończyłeś? –pytam leniwie. Brian wykonuje jakiś ruch, jego głowa znika z mojego ramienia i lecimy do przodu. Na szczęście opiera swoje dłonie na ścianie przed nami, więc nie upadamy.
- Chyba tak mi się wydaje… -szepcze co drugie słowo i wzdycha.
- Dobra to stań obok to też się wysikam skoro tu jesteśmy. – zaczyna lekko chichotać, gdy opieram go o ścianę. Niestety Brian nie jest w stanie stać i po chwili ląduje w przejściu drzwi między łazienką a sypialnią. Nie będę się teraz nim przejmował, niech sobie chwile poleży.
- Upadłem. –śmieje się głośno i zakrywa sobie dłońmi twarz.
- Widzę, cioto. –również się śmieję załatwiając potrzebę.
Mamrocze coś kretyńsko próbując wstać, ale niedaremno. Zapinam spodnie i przeciągam koszulkę przez głowę, bo zaczyna mi być niebezpiecznie gorąco. Drapię się po głowie i patrzę na przyjaciela. Bezsensu to wszystko.
- Boże. –jęczę i wzdycham.
Przechodzę obok niego, starając się go nie rozdeptać, co oczywiście nie jest takie łatwe. Zdejmuję z niego koszulkę, bo wiem, że jemu też jest gorąco i ciągnę go za rękę w stronę łóżka. Dobrze, że mam małe mieszkanie i droga do niego nie jest taka długa. Wciągam, śpiącego już Briana na łóżko i znowu się na nim kładę, bo więcej miejsca nie ma. Teraz gdy śpi nie narzeka, więc oddycham z ulgą. Sekundy zajmuje mi odpłynięcie z tego świata do krainy zwanej snem.
~*~
- Harry. – cichutki szept dobiega do mojego prawego ucha i czuję powolne i nostalgiczne głaskanie moich włosów.
Daję do zrozumienia osobie, która śmie mnie budzić, że nie jestem w nastroju na wstawanie i mruczę lekko próbując poruszyć głową.
- Harry, musisz wstać. –znów spokojny, łagodny głos dźwięczy przy moim uchu i małą dłoń zmusza moją głowę bym się odwrócił.
Rozwieram leciutko oczy i widzę twarz Kelly. Głaska mój policzek i wysyła mi skromny uśmiech. Przecieram dłonią oczy i przeciągam się ospale. Trafiam w śpiącego nadal Briana, ale niespecjalnie mu to przeszkadza. Sprawdzam jedynie szybko czy to na pewno on, jakbym zapomniał, że spaliśmy dzisiaj razem.
- Zrobiłam wam śniadanie. –mówi dziewczyna przez co ponownie skupiam na niej uwagę. –Musisz iść do pracy, Harry. Twój szef i tak nie będzie zadowolony, że będziesz na kacu, ale bardziej by się wkurzył gdybyś nie przyszedł w ogóle, więc się zbieraj. –mówi i daje mi szybkiego całusa w czoło po czym wstaje. – Schowałam wam tą zapiekankę wczorajszą do lodówki. Wodę masz na stole, ubranie na dzisiaj przygotowałam ci na fotelu. Masz… -patrzy na zegarek i zmierza w stronę wyjścia i dopiero teraz zauważam Erica stojącego przy wejściu do sypialni – Masz dwadzieścia siedem minut, żeby zdążyć. Zabieram ci kluczyki od motoru, Brianowi od samochodu, więc nie kłopocz się, żeby ich szukać.
- Kelly, nie, błagam. Zostaw mi chociaż motor! –mówię z największą chrypą jaką chyba kiedykolwiek w życiu miałem i próbuję wstać.
- Nie, Harry. Nie zamierzam latać po waszych pogrzebach. W taki stanie to wy się pozabijacie na tej drodze. Istnieje coś takiego jak metro z którego śmiało można korzystać.
- Na razie pijaki. –mówi Eric z uśmiechem i obejmuje Kelly w pasie.
- Poradzisz sobie? –pyta jeszcze z troską dziewczyna gdy Eric pośpiesznie ciągnie ją już do wyjścia.
- Taa… -mamroczę i siadam na łóżku ciągnąc lekko z włosy z bezsilności.
- Jesteś pewny? –upewnia się.
- Zaraz ty się spóźnisz do tej pracy, kotku. –śmieje się Eric i całuje ją pośpiesznie po policzku zmierzając do drzwi. – Jutro trening, pamiętaj Harry! –dodaje głośno i znika z dziewczyną.
- Brian. –jęczę patrząc się tępo w podłogę.
Odpowiada mi cisza. Patrzę na niego ospale i masuję palcami skronie, chcąc jakoś pozbyć się bólu głowy.
- Mamy przejebane, koleś. –kontynuuję mój monolog. – Wstawaj, Montenegro! –potrząsam go lekko za ramię.
- Nie po nazwisku… -jęczy niewyraźnie na co prycham krótko śmiechem.
- Muszę iść do pracy, wstawaj.
- Ty musisz iść, nie ja, więc daj mi spokój.
- Chodź, Kelly nam zrobiła śniadanie.
- Nieeee, daj mi spokój.
- No Brian, cwelu. Wstań!
- Proszę cię, Harry. Daj mi spokój. Czuję się jak gówno, nie będę jadł.
- Mi też się nie chce, ale jak zjesz ze mną będzie mi raźniej.
- Dobrze, ale jak będę rzygał to ty posprzątasz.
- Oczywiście, frajerze. O niczym innym nie marzę.
- Oh i zamawiam ci dzisiaj większe łóżko, bo to jest jakąś porażką.
- Tak kurwa. Kupiłeś mi mieszkanie i jeszcze mi będziesz kupował nowe łóżko. Bój się Boga, Brian. Po moim trupie! I tak za dużo mi w życiu dałeś...
- Morda. - podsumowuje i podnosi się, idąc chwiejnie do kuchni. 
~*~
 Praca na kacu jest odkurzanie trawnika z piasku. Niemożliwe, ok? Zastanawiam się czy aby na pewno ja dobrze zrobiłem podnosząc się z tego łóżka. Przynajmniej mam prace, i nie mam przejebane u szefa, bo się nie spóźniłem, pomimo braku transportu. To największe osiągnięcie jakiego mogłem dzisiaj dokonać. No i nie rzygaliśmy z Brianem po tym śniadaniu, więc całe szczęście nie zasyfiliśmy i tak brudnego mieszkania.
Zaczynam dłubać coś pod maską samochodu, który aktualnie został mi zlecony do naprawy, ale jestem zbyt śpiący, żeby się nawet dowiedzieć od chłopaków co się z nim dokładniej stało. Więc udaję, ze coś robię.
- Styles, pozwól na chwilę. –mówi mój szef Jim.
Biorę ścierkę i wycieram sobie dłonie ze smaru po czym zmierzam do jego biura. Siedzi nad jakimiś papierami i popija kawę.
- Usiądź. –wskazuje krzesło naprzeciwko niego i patrzy na mnie krótko.
- Jestem brudny. Nie chcę ci tu wszystkiego upaprać.
- Jak tam chcesz. Słuchaj… To, że nie było mnie w czwartek w robocie nie oznacza, że nie wiem, że ty też się nie pojawiłeś.
- Przepraszam, szafie. Chyba mi coś wypadło. Dzwoniłem, że mnie nie będzie, ale…
- Wiem, wiem, nie odbierałem. Nie o to mi chodzi. Sprawdziłem twoje rozliczenia, dni pracy, płace, wiesz takie tam pierdoły. Pracujesz cztery dni w tygodniu, niekiedy sześć jeśli jesteś mi potrzebny, wtorek zawsze wolny…
- Umawialiśmy się na wolny wtorek, przecież wiesz, że mam treningi nie mogę ich opuszczać.
- Nie przerywaj mi. Wtorek wolny, wiem. Szanuję twoją prace, Harry. Naprawdę mi jesteś potrzebny.
- Nie do końca rozumiem w takim razie, po co prowadzimy tę rozmowę? Zamierzasz mnie zwolnić, bo trochę to brzmi jakbyś miał szykować mi wypowiedzenie? –zaczynam się niepokoić.
- Skądże znowu! Chciałbym ci zaproponować urlop.
No to jestem pozytywnie zaskoczony. Patrzę na niego trochę podejrzliwie, ale lekko się uśmiecham.
- Urlop? –pytam go głupio.
- Płatny oczywiście. Chciałbym wziąć kilku nowych ludzi. Firma coraz lepiej działa, brakuje mi ludzi. Chciałbym zatrudnić ze trzy osoby więcej, ale muszę zobaczyć jak pracują, czy się znają na robocie. Więc chcę teraz dać wam wszystkim urlop i zobaczyć nową ekipę. Taki jakby… staż? Wiesz o co mi chodzi. Wy sobie trochę odpoczniecie, oni będą robić na was, a później kogoś zatrudnię i wrócicie. Przyda ci się odpoczynek, Styles. Dzisiaj to wyglądasz okropnie, wybacz, że to mówię.
- Nie, spoko. –śmieje się krótko. – Jestem trochę zaskoczony tym urlopem, ale skoro mi go proponujesz to czemu miałbym nie skorzystać.
- No. To od następnego poniedziałku możesz nie przychodzić, chyba, że świeżaki będą do dupy to będę dzwonił. Jeszcze nigdy nie dawałem ci urlopu dłuższego niż cztery dni, więc korzystaj.
- Dziękuję szefie.
- No nie ma za co. Zmykaj i zawołaj mi Brada.
Urlop. Będę mógł pożyć trochę życiem Briana, który nie robi nic przez całe swoje zasrane życie. No nareszcie coś miłego. Będę się mógł skupić na tańczeniu. Ta wiadomość wynagradza mi tego okropnego kaca. Uśmiecham się sam do siebie i mówię Bradowi, żeby poszedł do biura.
- Harry! – odwracam się w stronę, z której dobiega głos i widzę radosną Cindy, która niemal biegnie w moją stronę. Przechodzi przez ogromne, rozsuwane drzwi warsztatu i szczerzy zęby z podekscytowania.
- Cindy. Co ty tutaj robisz? –czuję potrzebę ponownego przetarcia rąk ze smaru, bo wiem, że dziewczyna będzie się chciała ze mną witać.
- Byłam w pobliżu, nie ważne! Rozmawiałeś z Brianem?! –podskakuje w miejscu i zaciska pięści tuż przy policzkach ciesząc się niewiarygodnie.
- Brian został u mnie na noc, rano chwilę gadaliśmy przy śniadaniu, ale musiałem przyjść do roboty. Nie rozmawiałem z nim teraz. Coś się stało?
- Jedziemy do Miami! –piszczy i zarzuca mi ręce na ramiona. Tuli mnie, więc staram odwzajemnić uścisk, ale tak, żeby jej sobą nie ubrudzić. Odsuwa się po chwili nadal cała w skowronkach. – Zostaliśmy zakwalifikowani do największego turnieju grup samo stworzonych poniżej piętnastu członków i lecimy za miesiąc do Miami!
- Co?! –nie mogę uwierzyć w słowa dziewczyny i porywam ją w objęcia zaczynając kręcić ją wokół siebie. Zaczyna się śmiać. Odstawiam ją za moment z powrotem na ziemię i szeroki uśmiech wita moją twarz. – To wspaniała wiadomość Cindy! Najpierw będzie walka tutaj a później w Miami… Nie mogę w to uwierzyć. Miami to zbiegowisko najlepszych szkół tańca, od klasyki po tańce nowoczesne, wszystko się tam znajdzie, a my tam polecimy, Cindy! –wzdycham poruszony a dziewczyna znów wydaje cichy dźwięk podekscytowania i kiwa energicznie głową.
- To jest jak spełnienie wszystkich marzeń. Będziesz się wyrywał na treningi w wolnej chwili, zrobię nam nowy projekt, popracuję z Matthew nad muzyką… -zaczyna się nakręcać, ale wchodzę jej w słowo.
- Mam urlop od następnego tygodnia. Rozmawiałem właśnie z Jimem. Jestem wolny w każdej minucie.
- Tak! –emocjonuje się Cindy i znów się do mnie przytula. Ten dzień nie może być lepszy.
Dźwięk przychodzącej wiadomości wyrywa nas z uścisku i zaczynam grzebać po kieszeniach, żeby znaleźć przedmiot.
- To pewnie Brian… -uśmiecha się szeroko Cindy i z ciekawością opiera się o mnie, żeby być bliżej wyświetlacza mojego telefonu.
- Nieznany. –komentuję krótko i odblokowuję komórkę wchodząc automatycznie w wiadomości.
Od: Nieznany.
Miałam napisać gdy wyjdę ze szpitala i poczuję się trochę lepiej. Wiem, że chciałeś to wiedzieć, więc nie chciałam Cię trzymać dłużej w niepewności. Czuję się już dobrze, myślę, że to był niepotrzebny alarm. Jeśli będziesz miał potrzebę zobaczenia się ze mną to oczywiście możemy się spotkać, jeśli będziesz miał wolną chwilę. Napisz kiedy ci pasuje…
Miłego dnia, Harry.
April.

Serce, aż zaczyna mi bić mocniej gdy czytam po raz trzeci tę wiadomość. Cindy patrzy na mnie dziwnie. April do mnie napisała. Myślałem, że to oleje, naprawdę tak myślałem, bo wiedziałem, że wyszła ze szpitala już wczoraj od Briana, a ten numer kazała mi tylko wpisać, żebym się odczepił. Ale napisała. I w dodatku chce się ze mną spotkać.
- April? Ta od Briana? –pyta Cindy gdy kończę czytać znów tego jednego sms’a.
- Ta sama. – blokuję telefon i wkładam go z powrotem do kieszeni.
- Dziwne? Tak trochę, chyba… - marszczy czoło i patrzy na mnie podejrzliwie.
Mimowolnie się uśmiecham na myśl, że się z nią zobaczę, ale odchrząkam lekko i wzruszam ramionami w stronę Cindy, żeby okazać obojętność.

- Dobra. Nie chcę w to wnikać. Wracaj do pracy, ja będę zmykać. – obdarowuje mnie słodkim całusem w policzek i czochra zadziornie moje włosy. Odchodzi, lekko tanecznym krokiem, a ja siadam na stojącej obok mnie oponie i uśmiecham się szeroko, wymyślając scenariusz do czekającej mnie przyszłości. 


_______________________________________________________________





Hejjjjo ;3 

Rozdział pisany z połowicznym odstępem. Druga połowa pisana podczas instalowania jakiejś rąbanej gry dla brata, kłótnią uczelnianą, umieraniem z głodu i kąpaniem się XD ale jest! badziewie bo badziewie no ale trudno. 
Bedzie meeting #Hapril planuję go na następny rozdział, który bedzie miej więcej między tym rokiem a końcem mojego życia (życie studenta ssie i to baaaaaaaaaaardzo plus brak weny i umiejętności pisarskich wcale w tym nie pomaga) 
Za wszelką cenę dążę już do końca części pierwszej ale to naprawdę nie jest takie łatwe jakie mi się wydawało, że będzie ;c gwiazdki tj rozdziały Brianowskie będą ale niestety niezbyt szybko, nie umiem nawet określić ile wątków będzie jeszcze po drodze do upragnionego celu i wyjaśnienia zagadki, soł... yeah. 

Mam nadzieję że ten przejściowy, super nudny i naciągany rozdział, nie zabił nikogo swoją mdłością :D

All the love. A 

6 mar 2016

Rozdział dwudziesty pierwszy. Harry

Gdy tylko Christopher wchodzi na swój motor z mojej kieszeni rozchodzi się dźwięk dzwonka. Patrzę na wyświetlacz, na którym pokazuje się twarz Briana. Przełykam ślinę i przystawiam telefon do ucha.
- Słucham?
- No cześć. Gdzie ty jesteś, stary? Przecież mieliśmy się spotkać… Kelly ci nie mówiła?
- Mówiła, tak… -cholera, rzeczywiście, mówiła mi to wczoraj- Już jadę, Brian. Jesteś u mnie?
- No tak. A ciebie gdzie poniosło? – śmieje się lekko i rzuca się na łóżko, bo aż słyszę jak skrzypi.
- Postaram się być za dwadzieścia minut.
- Dobra. Zrobić coś do jedzenia? –pyta a ja uświadamiam sobie, że właściwie to nie jadłem nic konkretnego od dwóch… i pół dnia.
- Oh, tak, stary umieram z głodu. Ale obawiam się, że nie znajdziesz nic w lodówce… Podjadę pod drodze coś kupić i zmajstrujemy coś razem. –tłumaczę i siadam na motorze, przytrzymując telefon ramieniem.
- Zrobiłem zakupy… Dzisiaj kuchnia serwuje zapiekankę makaronową z dużą ilością tequili lub… risotto z równie dużą ilością tequili.
- Boże, ratujesz mnie przy życiu. Zapiekanka brzmi nieźle.
- A więc będzie zapiekanka. Do zobaczenia. –słyszę po jego głosie jak się uśmiecha, więc i ja to robię i rozłączam się.
Ale jestem głodny.
~*~
- Harry! Nie przeszkadzaj mi, bo zrobi się tu syf! –drze się na mnie Brian gdy wyjadam mu z talerza wcześniej starty ser.  Szczypię go w tyłek, przez co dostaję w kolano z pięty i zaczynam się śmiać z bólu. Trochę chore, ale to właśnie robię. Siadam przy stole i napełniam nasze kieliszki tequilą, kładę na nich kawałek limonki i sypię sól, nie kontrolując właściwie gdzie poleci.
Od chwili przekroczenia przeze mnie progu domu nie zamieniłem z Brianem słowa na temat tego co się stało między nami, na temat April i tej całej dziwnej jazdy, której byłem sprzymierzeńcem. Ani on ani ja nie chcemy tego zaczynać. Zachowujemy się jakby się nic nie stało, jakby nic się nie zmieniło. Ja droczę jego, on udaje, że się obraża, ale pod nosem się śmieje i wyzywa mnie od idiotów. Ja się opierdalam, a on pracuje. Ja się śmieję z niego, że jest ciotą, a on to potwierdza wzruszając tylko ramionami. Ja kocham jego, a on kocham mnie, za taką właśnie relację w jakiej trwamy.
Wcale mi się nie uśmiecha rozmowa o czymś czego oboje nie chcemy słyszeć. To popsuje wszystko, ale jest nieuniknione, bo przecież nie możemy zostawić tego w takim miejscu. Dlatego mamy zapiekankę… i dwa litry tequili.
- Podaj mi chociaż talerze, jak i tak nic nie robisz. –mamrocze Brian pod nosem i próbuje rozdzielić jedzenie z patelni po równo.
- Dobrze mamo. –chichoczę lekko i stawiam mu na blacie talerze. Nakłada na nie nasz obiad i zanosi do stołu.
Mój brzuch ochoczo zabulgotał gdy tylko wciągnąłem zapach potrawy. Natychmiast zabrałem się za jedzenie mimo, że było ono potwornie gorące.
- Nie żryj tak szybko, bo sobie poparzysz ten śliczny pysk. –narzeka i zabiera mi widelec, gdy mam go już dwa centymetry przed ustami.
- Eeej! – jęczę  i zabieram mu nerwowo moją własność wywalając makaron na podłogę. – Mohito to zje. –tłumaczę, bo od razu mrozi mnie spojrzeniem. Brian jedynie wzdycha i zabiera się za jedzenie.
- Jak się czujesz? –pyta. Jestem szczerze zaskoczony tym pytaniem. Powoli przełykam to co mam w ustach i długo się zastanawiam nad tym, jak ja się właściwie czuję? Teraz jestem zdezorientowany, ale jak się czuję ogólnie?
- Spoko. –odpowiadam jedynie i poruszam w górę barkami. – A ty? –dopowiadam, ale rzeczywiście się zaczynam zastanawiać nad moim samopoczuciem.
- Przepraszam cię jeszcze raz za to wszystko, Harry. Nie powinienem…
- Ok. Nie jestem zły, Brian. Rozumiem, że to był instynkt… Nie mam ci niczego za złe.
- Wiem, Harry. Wiem. Ale to i tak cię kiedyś dotknie. Przypomnisz sobie to wszystko, przeanalizujesz i zdasz sobie sprawę z tego, że jednak jesteś na mnie wkurzony. Dlatego chcę cię przeprosić za to co zrobiłem i dlatego, że będziesz o tym pamiętał… Uwierz, ja nie chciałem ci tego robić.
- Brian… -mówię i trawię jego słowa o tym, że jeszcze to sobie przypomnę. Nie podchodziłem do tego z psychologicznego punktu widzenia, aż tak… - Nie sądzę, że zostanie mi po tym jakiś uraz. Dorośli zapominają szybciej. Jakbyś mi wlał jako pięciolatek to bym cię znienawidził, ale mamy po dwadzieścia parę lat, więc zejdzie to ze mnie prędzej niż myślisz. Nie mógłbym się na ciebie gniewać, stary. Nie jedlibyśmy teraz pieprzonej zapiekanki, gdybym ci nie wybaczył. – zapewniam a on słabo się uśmiecha. – A jak ty się czujesz? Zadałem pytanie, mały frajerze. –dodaję z przekąsem, żeby go trochę rozluźnić.
- Przespałem się chwilę u April i jakoś to wszystko się we mnie poukładało. Ostatnie dni nie są moimi najlepszymi.
- Spałeś w szpitalu? Niezbyt dobre miejsce na drzemkę… -kwituję i aż przypomina mi się ten zapach, który jest typowym, okropnym, suchym zapachem szpitalnego… wszystkiego.
- Nie no co ty… Spałem u niej na chacie. Wypisali ją.
- Przecież… Co? –pytam i marszczę brwi. Przecież miała zostać. Miała do mnie napisać, że wyszła… odtrącam tę myśl i skupiam się bardziej na tym, że nie ma jej już w tym okropnym szpitalu, tylko, że leży bezpieczna u siebie w domu.
- No tak… Długa historia. Ale już jest w domu, czuje się w miarę ok i mam nadzieję, że poczuje się lepiej.
- Mówiła coś…? W sensie, no wiesz… Czy pytała się o to… co się stało? –chcę po prostu wiedzieć, czy rozmawiali o mnie, ale nie mogę tego tak nazwać wprost.
- Rozmawiałem z nią. Jeżeli chodzi o tę noc… -odchrząka i trze palcami o czoło – To nie pamięta… w sumie niczego.
-  W sumie?
- Zna tylko początek. Była zmęczona, poszła się rozerwać w barze, ale… sam wiesz lepiej niż ja, co się stało. Mówiła mi tylko, że starałeś się ją uspokoić. Nie wie dlaczego, ale wie że powtarzałeś, że „wszystko będzie dobrze” i cały czas mówiłeś jej imię… Tylko to pamięta… Tylko to, że twój głos ją uspokajał.
Aż muszę przestać jeść na to wyznanie. Nie spodziewałem się, że usłyszę takie słowa. I to jeszcze od Briana, który powinien mi wybić z głowy nawet pierwiastek myśli o tym, że potrafię jakoś zadziałać na jego dziewczynę. Przełykam gulę powstałą nisko w gardle.
- Jeśli chodzi o to co było w szpitalu… - mogę się założyć o miliard dolarów, których nawet nie mam, że w momencie, w którym zaczął to mówić, zbladłem przynajmniej o cztery odcienie. Co ona mu powiedziała? Czy…? Rany, człowieku mów! – Sam nie wiem jak mam ci to powiedzieć? –przyznaje i opiera się o tył krzesła.
Nie jestem w stanie nawet mu podpowiedzieć co ma mówić. Zachęcić jakoś do rozmowy… Szczerze, to się boję co mi powie. Tego co April mogła mu powiedzieć.
- Wiem, że chcesz się z nią spotkać… Na osobności.
Cholera wcale to nie brzmi dobrze. Czuje się głupio, wiedząc, że Brian o tym wie. Czyli April mu powiedziała, że mamy się umówić, gdy tylko poczuje się lepiej. Cholera jasna!
- I muszę przyznać, że… -„stary, muszę cię teraz zabić, poćwiartować i dać na pożarcie albatrosom” – przystałem na to. Skoro ona chce się z tobą spotkać, to powinniście to zrobić. –myślałem, że nie dosłyszałem, albo sobie to zmyśliłem, ale najwyraźniej jednak nie. – Myślę, że chce wiedzieć co się właściwie stało. Podziękować ci jeszcze raz i na spokojnie porozmawiać.
No łał zatkało mnie i to konkretnie. W życiu bym się tego nie spodziewał, ale jednak cieszę się, że te słowa opuściły jego usta. Kiwam jedynie porozumiewawczo głową i kontynuuję jedzenie, swoją drogą najlepszej zapiekanki jaką kiedykolwiek jadłem. 
- Harry. –mówi po prostu co każe mi na niego spojrzeć.
- No? –pytam z pełnymi ustami.
- Tak wiele chciałbym ci teraz powiedzieć, ale chyba nie mam odwagi by to zrobić… -mówi ponuro i grzebie ospale w swoim talerzu widelcem.
Od razu przypomina mi się rozmowa z Christopherem. On też był taki… dziwny, tajemniczy. Nie chciał mi wytłumaczyć co znaczą dla niego słowa, którymi mnie obdarzył.
- Po prostu to powiedz. Przecież nie będę cię osądzał.
- To o wiele trudniejsze niż ci się wydaje. Boję się, że tego nie zaakceptujesz.
Ok, to naprawdę zaczyna się robić porąbane. Czego niby nie miałbym zaakceptować. Kto jak kto, ale Brian powinien wiedzieć, że pójdę za nim nawet jakby wymyślił największe gówno na świecie. Czas zmienić strategię, nie będę się bawił w kotka i myszkę i przekonywał go, żeby mi powiedział polubownie.
- Byłem na wzgórzu z Christopherem gdy do mnie zadzwoniłeś.
Wyraźnie się spiął i przełknął szybko ślinę. Zaczyna  się robić emocjonująco, nie powiem, że nie.
- Był trochę nerwowo nastawiony do twojej osoby… Nie chciał mi powiedzieć wszystkiego, więc pomyślałem, że ty możesz oświecić mnie o co mu chodziło…
Gdyby oddech Briana miał jakiś kolor właśnie zawaliłby nim całe moje mieszkanie. Trzyma swoją dłoń na klatce piersiowej i jakby chciał wcisnąć tę rękę do środka siebie. Uciska tak mocno, że aż krzywi się z bólu. Trochę mnie to martwi i gdy już mam się zapytać czy wszystko z nim w porządku, podnosi kieliszek tequili i patrzy na mój bym zrobił to samo. Jego twarz nadal zdobi skromny grymas. Biorę swój kieliszek i pijemy w ciszy kolejkę. Z lekkim hukiem szkło obija się o blat stołu a Brian wypuszcza z siebie powietrze.
- Wybacz. Trochę mam na pieńku z Christopherem od czasu tej akcji z wypadkiem. Chris usłyszał o kilka słów za dużo, dowiedział się rzeczy, których nie powinien i ma trochę żal, że nie powiedziałem… Wiesz jaki jest Chris. –kończy zwięźle.
Znowu kiwam jedynie porozumiewawczo głową. Brian wzdycha głośno i przejeżdża dłonią po klatce piersiowej.
- Wszystko ok? – pytam jakby od niechcenia, ale tak naprawdę chcę wiedzieć.
- Nie, nie, wszystko dobrze, nie przejmuj się. Ostatnio tylko słabo się czuję.
- O tym chciałeś mi powiedzieć? –pytam i robię się lekko zaniepokojony.
- Nie… -mówi wpadając w zadumę i jakby go olśniło dodaje z werwą – Właściwie to tak… Bo widzisz, obawiam się, że nasze treningi trochę się zmienią.
- Co? Co masz na myśli?
- Nie będę już tańczył.
- CO?!
- Spokojnie. Będę waszym trenerem, ale tańczenie to chyba nie dla mnie…
- Co ty wygadujesz, stary?! To nie… nie. Ty nie możesz teraz tak… Co? Brain, to niedorzecznie. To dzięki tobie tańczymy, to dzięki tobie jest to wszystko. Nie możesz się tak po prostu poddać, niedługo jest turniej, nie możesz odejść! –wydzieram się na niego bezsensownie.
- Harry –śmieje się krótko i przeciera wewnętrzną stroną dłoni nos. – Przecież nie odchodzę. Mówię tylko, że nie będę z wami tańczył, co nie oznacza, że odchodzę z zespołu. Nadal jesteśmy w tym razem. Wyszkolę was tak, że wygramy, zobaczysz. Nareszcie będziemy dopasowani, wszystko będzie jak powinno.
- A może ja nie chcę tańczyć bez ciebie? Nikt nie chce tańczyć bez ciebie. –przyznaję i przeczesuję włosy w tył.
- Harry… -zaczyna, ale ze złości nagle wstaję i chodzę krótko w kółko po czym znów siadam i patrzę mu się w oczy. – Śmiesznie to wyglądało. –uśmiecha się zawadiacko i poprawia swoją pozycję na krześle. Przygryza lekko wargę i unosi w górę kąciki ust. – Napiszmy razem piosenkę. –rzuca pomysł.
- Cholera, człowieku, zdecyduj się o czym rozmawiamy, bo już nie nadążam! –walę pięścią w blat a Brian zanosi się śmiechem. – Brian!
- Chcę napisać z tobą piosenkę. I chcę cię nauczyć zajebiście tańczyć, żebyśmy skopali dupę, każdej drużynie, która będzie się chciała z nami zmierzyć. Rozumiesz? –znów się śmieje. –Nie jestem już taki użyteczny jak kiedyś, więc chciałbym wrócić do czegoś w czym ciągle, tak przynajmniej myślę, jestem dobry… Nie pamiętasz jak fajnie było bawić się słowami? –pyta podekscytowany z małymi iskierkami w oczach.
- Pamiętam, ale czy to jest teraz ważniejsze niż taniec?
- Tak. Teraz jest to dla mnie… najważniejsze.
- Ważniejsze na przykład od…? –chcę powiedzieć „April”, bo co może być dla niego teraz ważniejsze, ale gryzę się w język i nie kończę tego zdania.
- Od ciebie? –pyta.
- Nie, nie chodziło mi o mnie…
- O zespół?
- Nie, o zespole też jakoś szczególnie nie myślałem…
- A więc…?
- Napiszę z tobą tę cholerną piosenkę, o. – mówię, żeby wykiwać się od zakończenia zdania, które chce ze mnie wydusić. – Polej. –stawiam przed nim butelkę, którą z ochotą bierze w swoje ręce. Nie potrzebujemy słów, żeby idealnie się zrozumieć, że czas na shota.
- Świetnie. – odparł z zadowoleniem Montenegro.
- Swoją drogą,  proponuję napisać pierwszą zwrotkę o tym jak zajebiście dobra jest ta tequila. – powiedziałem z uśmiechem satysfakcji i odprężyłem się.
Muszę przestać o wszystkim myśleć. Gdy zaczynam za dużo myśleć, wszystko się pierdoli.  A zepsucie i tak lekko nadszarpniętej relacji z Brianem to ostatnie na tym świecie czego bym chciał.  O nie.
Bez zastanowienia napełniłem ponownie nasze kieliszki. Nie musiałem namawiać Briana.
- Właściwie, mam część pierwszej zwrotki… - powiedział powoli Brian. – Albo może drugiej… Może refrenu, nie wiem. Po prostu wpadło mi do głowy kilka słów, które mogłyby się w tej piosence znaleźć.
Spojrzałem na niego zaskoczony.
- Wow, okej.  O czym w ogóle chcesz pisać? – zapytałem z zainteresowaniem.
Chłopak zastanowił się chwilę.
- Uh… Sam nie wiem. To znaczy wiem… - plątał się. – O życiu.  O tym, co jest ważne… Rozumiesz? – spojrzał na mnie z nadzieją.
- Ni chuja. – odparłem wzruszając ramionami. – Ale spoko, z twoją głupotą i moim talentem stworzymy coś zajebistego. – powiedziałem pewnie.
- Twoim talentem? Nie wiem do czego. – prychnął Brian, polewając kolejną kolejkę.
- Wiem, że to nie jest łatwe, przyznać się do ogromu mojej świetności, ale zaufaj mi, im szybciej się z tym pogodzisz tym lepiej. – powiedziałem nonszalancko, unosząc kieliszek alkoholu.
Ty też mógłbyś się pogodzić z przewagą Briana, jeśli chodzi o April, dupku.
Potrząsnąłem lekko głową, chcąc pozbyć się niechcianych myśli.
- Za mój niesamowity talent! – powiedziałem dumnie.
- Za piosenkę! – zaśmiał się Brian i jednym ruchem opróżniliśmy kieliszki.
- Więc, co już masz? – rozłożyłem się wygodniej w krześle i nalałem kolejną kolejkę, na lepszą wyobraźnię.
- Czekaj. – powiedział i  wyszedł z kuchni, wracając po chwili z gitarą z mojej sypialni.
Usiadł wygodnie, ułożył sobie na kolanach gitarę i w skupieniu przygotowywał się do grania.
- Wygląda na to, że masz trochę więcej niż kilka wersów. – powiedziałem z uśmiechem.
- Problem jest taki, że melodię jako tako mam, ale słów… Mam zaledwie kilka wersów, które do siebie pasują i całą resztę pomysłów, których nijak nie mogę ułożyć w jedno.  – westchnął i zaczął brzdąkać na gitarze, zanim trafił w  pożądane dźwięki.
- Brakuje połowy mnie, gdy jesteśmy osobno… - melodyjny głos Briana rozległ  się w pomieszczeniu.
Zaczynam się chyba domyślać, o czym jest ta piosenka… A raczej o kim.
- Mogę poczuć twoje serce w moim, tracę zmysły… - śpiewał dalej, zmieniając nieco tonację.
Ma wręcz gotowe fragmenty piosenki.
-  Gdybym mógł latać, wróciłbym do domu, do ciebie. – śpiewał dalej, a ja czułem ucisk w żołądku, gdy sens jego słów do mnie docierał. Tak samo jak to, do kogo te słowa są skierowane.
- Myślę, że mógłbym zostawić to wszystko, tylko mnie poproś.
Tak bardzo, jak chciałbym skupić się na tym, jak niesamowicie potrafi śpiewać, jak spokojna jest melodia i jak można połączyć wszystkie wymyślone przez niego fragmenty w całość, tak nie mogłem myśleć o niczym innym niż o znaczeniu tych słów.
To jasne, że śpiewa o April.
Mógłby zostawić wszystko, gdyby tylko go o to poprosiła? Ma to jakiś sens,  może poprosiła go, żeby już z nami nie tańczył.
Nie, Styles,  koniec tego.
- Dobra! – zawołałem, przerywając jego grę na gitarze.
Spojrzał na mnie pytającym wzrokiem.
- Czaję mniej więcej, o czym jest ta piosenka. – powiedziałem.
- Naprawdę? – zapytał zaskoczony.
Tak, nie jestem aż taki kurwa głupi, żeby nie wiedzieć, ze o twojej dziewczynie.
- Taaaa. I te twoje fragmenty, jak najbardziej trzeba użyć,  tylko stary, do czego to przykleić… - westchnąłem.
-  Od czego w ogóle zacząć? Pierwszy wers. – zastanawiał się Brian.
- Proponuję się napić. – powiedziałem władczym tonem i zgodnie wypiliśmy kolejną porcję tequili.
- Dobra, a więc, jak zaczynamy? – zapytał Brian.
- Hm… - mruknąłem zamyślony. Starałem się coś wymyśleć, ale za cholerę nie umiałem. Jak mam napisać coś o jego kobiecie?
- Proponuję się napić. – powtórzyłem.
Brunet się roześmiał.
- Jak tak dalej pójdzie najebiemy się, zanim wymyślimy cokolwiek. To chociaż wymyślmy tytuł.
- Hm… - zastanowiłem się chwilę.  Brian spojrzał na mnie wyczekująco.
To nie może być trudne, prawda? Myśl, Harry.
- Proponuję się napić. – powiedziałem w końcu.
- Ja pierdole, Styles. – zaśmiał się chłopak.
- Nic nie poradzę, że wena mnie opuściła! – zawołałem obronnym tonem.
- Mówiłeś coś o jakimś niesamowitym talencie, czy mi się wydawało? – droczył się ze mną.
- To przez to, że zwątpiłeś w ten talent, frajerze! – nadąsałem się.
- Jasne. – prychnął rozbawiony.
- Nie wiem jak ty masz zamiar to napisać bez moich błyskotliwych pomysłów. – powiedziałem nonszalancko.
Brian na chwilę spoważniał, jakby się zawiesił, a już po krótkiej chwili na jego twarzy pojawił się uśmiech.
- Proponuję wziąć alkohol i wyjść na miasto. – powiedział nagle z entuzjazmem.
- Co? – mruknąłem marszcząc brwi.
- Podnoś dupę, Styles i bierz tequilę! – zawołał żwawo i wstał z gitarą w ręku.
- Co ty pierdolisz, Brian? – spojrzałem na niego.
- Powiedziałem, wstawaj cwelu, wychodzimy! – zawołał i zdzielił mnie po głowie.
- Dziwne, jeszcze nic ci nie dosypywałem do kieliszka, a ty już odwalasz. – zauważyłem przekornie.
- Skończ Styles i zagęszczaj ruchy! – prychnął Brian i skierował się do drzwi.
 Wywróciłem oczami. Co on do cholery robi?
- Ciebie już naprawdę pojebało. – westchnąłem podnosząc się z kanapy.
- Weź tequilę! Idziemy pisać piosenkę! – wydarł się z korytarza. – I zamknij dom na klucz!
No już, chciałbyś. –dodałem w myślach.
Chory debil.
~*~
- Ty naprawdę jesteś chory na umyśle, Montenegro! – syknąłem z irytacją, gdy po raz kolejny uderzyłem w coś kolanem.
- Nie drzyj mordy! A przede wszystkim, nie wymawiaj mojego nazwiska, idioto! – skrytykował mnie teatralnym  szeptem chłopak.
Słowo daję, pojebany.
- Niby czemu? – burknąłem, wchodząc na ślepo po schodach.
- Bo policja mnie znajdzie po nazwisku, geniuszu! – prychnął.
- Policja?! – warknąłem i aż przystanąłem w miejscu.
- NIE DRZYJ JAPY, KRETYNIE!  - poczułem kopniaka w pobliżu mojego krocza.
- Jakim cudem masz takiego cela i to po ciemku, frajerze? – syknąłem.
- Jak się domyślasz, nie pierwszy raz się tu włamuję. – zaśmiał się cicho chłopak.
Przysięgam, włażenie pierdolonych kilometrów po schodach jakiegoś budynku, po ciemku i po alkoholu, jest jednym z najtrudniejszych wyzwań, z jakimi przyszło mi się zmierzyć w życiu.
- Szkoda, że nie przyszło ci się włamać do szpitala psychiatrycznego. – mruknąłem pod nosem.
- Słyszałem to, też cię kocham, cwelu. – zaśmiał się.
Pokręciłem tylko głową i nagle poczułem, że poręcz schodowa,  której się usilnie trzymałem przez ostatnie wieki, kiedy wchodziliśmy na górę, się skończyła.
Przynajmniej mam nadzieję, że to była poręcz.
- Brian? – zawołałem niepewny, stojąc w miejscu.
- Tak, najdroższy? – usłyszałem jego przygłupi ton.
- Idioto, nic nie widzę, nie idę dalej! – warknąłem.
- Spokojnie, kochanie, poprowadzę cię! – wydurniał się dalej.
- Jak tylko odzyskam możliwość widzenia, zabiję cię. – syknąłem i poczułem jak coś szarpie mnie za ramię, na co się wzdrygnąłem.
- To ty Brian? – zapytałem z wahaniem i lekką paniką w głosie. Wyluzuj Harry. W y l u z u j. 
Wytężałem wzrok, pragnąc cokolwiek dostrzec, ale na darmo.
- Ale co ja? – usłyszałem jego głos nieco ciszej, jakby był dalej ode mnie.
O kurwa.
Nie panując nad swoim działaniem, złapałem rękę, która mnie trzymała i wykręciłem ją, szarpiąc z nadzieją, że jakoś ogłuszę i unieszkodliwię tego, kto mnie trzymał.
Usłyszałem okrzyk bólu Briana.
 - Ty chuju, zostaw mnie, to ja! – zawył.
- Kurwa, Brian, zabiłbym cię, idioto! – fuknąłem ze złością i odetchnąłem.
- Okej, kurwa, bolało, ale warto było to znosić, by usłyszeć przerażenie w twoim głosie. – zaśmiał się.
- Gnojek. – burknąłem.
- Dobraa chodź tchórzu, jeszcze trochę. – zaśmiał się i pociągnął mnie za ramię.
Burknąłem tylko coś w odpowiedzi i po omacku, powoli wchodziłem po jakichś skrzypiących schodach na górę. Co chwila przeklinałem pod nosem, gdy tylko się potknąłem i słyszałem chichot Briana. Jak go dostanę w swoje ręce…
- Zatrzymaj się. – powiedział i posłusznie przystanąłem. Usłyszałem jakieś skrzypienie, cichy trzask i jeszcze głośniejsze skrzypienie.
Jak ten mały frajer może po tequili tak sprawnie włazić po ciemku po schodach i to taszcząc gitarę? Usłyszałem westchnięcie wysiłku chłopaka i w końcu zauważyłem lekkie światło, a przynajmniej coś mniej czarnego niż wszystko co widziałem do tej pory.
- Voila! – zawołał z dumą w głosie Brian.
Wyszedłem za jego cieniem, jak się okazało, na dach owego budynku.
Chłopak odszedł kilka kroków, patrząc na malujące się przed nami światła miasta spowitego mrokiem późnego wieczoru.
- Zajebisty widok, nie? – zapytał zadowolony.
Podszedłem do niego i zdzieliłem go po głowie.
- Ała! Za co, do cholery?- zawołał oburzony.
- Za to na tej pierdolonej klatce schodowej. – zaśmiałem się i podszedłem bliżej krawędzi, ciesząc się widokiem.
- Wszystko fajnie Brian, ale jeśli zabrałeś mnie tu na romantyczną gadkę i seks na dachu, to powiem tak: spierdalaj, nie jesteś w moim typie.  – powiedziałem i puściłem mu oczko.  ( BRARRY FEELS ! :3)
- Ależ  ty jesteś zabawny, naprawdę. – prychnął lekceważąco Brian.
- Oczywiście, że jestem. – mruknąłem pewny siebie i usadowiłem się na podbudowanej krawędzi budynku, jak na ławce.
- Dobra, dobra. Przywlokłem cię tutaj, żeby się rozerwać, nachlać, zainspirować i napisać piosenkę.  – mówił, wyciągając z torby zakupy, które jeszcze zrobił po drodze tutaj.  – Kupiłem też jeszcze jedną tequilę, tak na wszelki wypadek.
- Genialne, na pewno zejdziemy po ciemku po tych schodach, najebani w trzy dupy. – stwierdziłem z sarkazmem.
- Zamknij mordę. – powiedział przesłodzonym głosem i ponownie schylił się nad torbą. – Spójrz, w dół. Ludzie nadal się kręcą, czyż nie?
Wychyliłem się trochę i spojrzałem w dół na ulicę. Mimo nieco późnej godziny, ludzie nadal krążyli po ulicy, samochody jeździły, miasto dalej tętniło życiem.
- Taaa, tylko czekać, aż ktoś nas tu zauważy.  – prychnąłem.
- W tym rzecz. – powiedział uśmiechnięty i wyjął z torby trzy butelki wody i jakąś mniejszą torebeczkę z czymś kolorowym w środku.
- Co to? – zmarszczyłem brwi.
- Niezła beka. – zaśmiał się Brian. – Robiłem tak z kumplami, jeszcze w liceum.  Dobry sposób na odreagowanie i pośmianie się z ludzi.
- Nadal nie rozumiem? – zasugerowałem.
- Bo jesteś głupi? – powiedział tym samym tonem.
- Zaraz cię stąd zrzucę. – warknąłem.
- Powodzenia w wydostaniu się stąd samemu. – zaśmiał się.
Cholera, ma rację.
- Dobra, krótko mówiąc, o co chodzi?
Brian wyciągnął z torebeczki… balonik.
Najzwyklejszy, niebieski balonik.
- Balony? – spojrzałem na niego jak na głupka.
- Tak idioto, napełniasz wodą i zrzucasz pod nogi przechodniom. – wyjaśnił poirytowany.
- Przecież to dziecinne. – prychnąłem.
- Może i tak. Ale jaka zajebista zabawa!- wyszczerzył się ucieszony jak małe dziecko.
- Jesteś chory. – stwierdziłem.
- Zamknij się i pomóż mi napełniać! – skarcił mnie i podał mi butelkę wody.
- Inni w liceum chleją, ćpają, ruchają, są zatrzymywani przez policję. Tymczasem Brian i jego mądrzy inaczej kumple, rzucają balonami z wodą. – powiedziałem z pogardą.
- Po pierwsze, przy okazji chlaliśmy, zdarzyło się coś wypalić, Xavier stracił tutaj dziewictwo, a i raz czy dwa ktoś nas wsypał i nas zatrzymali.  – odparł niemal z dumą w głosie.
- No, brawo. – prychnąłem.
- Nie marudź! Na to można wyrwać laski! – zawołał.
- Że niby jak? – mruknąłem z niedowierzaniem.
- Raz jedna laska tak się wkurwiła, że dostała balonem, że wbiła tu na górę. I tak poznała Dereka, są zaręczeni. Więc zamknij się w końcu i nie psuj chwili.
- Jak romantycznie. – parsknąłem.
Zignorował mnie i wziął jednego z balonów. Wychylił się nieco za krawędź.  Z lewej strony nadchodził jakiś nastolatek,  na oko 15 lat.
- Do dzieła. – powiedział podekscytowany brunet i podał mi balona.
- Zapomnij. – prychnąłem.
- Nie bądź cipą, Styles! – trącił mnie łokciem. – Szybko!
 - Spierdalaj! – syknąłem.
- Rzucaj to frajerze! – pośpieszał mnie.
Szybko wziąłem od niego ten przeklęty balonik i zaczekałem ledwie kilka sekund zanim z rosnącą ekscytacją rzuciłem balonik idealnie przed niego.
Usłyszeliśmy ciche przekleństwo i chłopak spojrzał w górę.
Brian pociągnął mnie szybko w dół, chichocząc jak opętany.
Zaraz, to nie on, tylko ja.
- Mówiłem! – wyszeptał roześmiany.
Nie hamowałem już śmiechu.
- Jesteś pojebany, Brian!
- Dobry powód, żeby się napić! – stwierdził zadowolony i wypiliśmy po łyku tequili.
***
- Może wyróżnij to jakoś. Tylko dla ciebie… Hm… - mruknąłem zamyślony.
Pół butelki tequili i kilkanaście baloników później w końcu siedzieliśmy i pisaliśmy piosenkę, która jak na razie jeszcze nie miała tytułu.
Jak na razie mamy kawałek zwrotki i refrenu.
- Tylko tobie pokażę serce! – zawołał Brian.
- Zaśpiewaj. – zażądałem.
Zrobił jak powiedziałem.
- Nie pasuje mi. Coś dłuższego. I do czego ty to chcesz dopasować, żeby się rymowało?  - mówiłem niezadowolony.
- Więc jak?
 - Tylko dla twoich oczu,  pokażę ci swoje serce… - zanuciłem pod nosem.
- Czekaj, dobre! – powiedział i zapisał koślawym pismem wers.
- Co dalej? – zapytałem.
- Gdy jesteś samotny… - zaczął brunet.
-  … I zapominasz kim jesteś… - dośpiewałem.  Brian tylko pokiwał ochoczo głową i zapisałem kolejne słowa.
- Czekaj, od czego w ogóle zaczniemy? Przydałoby się to jakoś logicznie złożyć do kupy.  – zauważył brunet.
- Czekaj, a co zaśpiewałeś na końcu, gdy pokazywałeś mi co wymyśliłeś? – zapytałem.
- Gdybym mógł latać,  od razu wróciłbym do domu, do ciebie… - zaczął śpiewać.
- Właśnie! – przerwałem mu.  – Skoro wtedy zaśpiewałeś to na końcu, czemu teraz nie może być na początku?
- Serio? – spojrzał na mnie niepewny.
- No raczej. Zaśpiewaj teraz od początku te wersy.
- Gdybym mógł latać,  od razu wróciłbym do domu, do ciebie… Myślę, że mógłbym zostawić to wszystko, tylko mnie poproś. 
Podsunąłem mu szybko jedną wielu kartek i wskazałem na słowa.
- Skup się, mam nadzieję, że słuchasz, gdyż pozbyłem się mojej obrony…
- Teraz jestem całkowicie bezbronny… - dośpiewałem kolejny wers, który zdawał się idealnie pasować.
-  Cholera, niezłe! – przyznał z uśmiechem  Brian i zapisał całość.
- Czekaj, jeszcze nie mamy tytułu! – zauważyłem.
Brian zastanowił się chwilę, i nagle spojrzał na mnie z uśmiechem.
- Gdybym mógł latać… ! – powiedział.
- No tak, wiem, wróciłbyś do niej  i tak dalej. Ale potrzebujemy… - zacząłem, ale mi przerwał.
- Nie, idioto! Tytuł! „Gdybym mógł latać”. – powiedział.
Zastanowiłem się chwilę.
- Ja to bym dał „Tylko dla twoich oczu”.
- Dopiero co to wymyśliliśmy! Moje „Gdybym mógł latać” jest już opracowane.
- No i co z tego?
- Dlaczego ty się zawsze ze mną spierasz o te tytuły?! – krzyknął sfrustrowany chłopak.
- Bo moje tytuły są lepsze iż twoje! – jak jakieś dziecko wyrzuciłem mu to w twarz, robiąc przy tym jakąś chujową minę pięciolatka.
- To samo było z „Set me free”, Harry zostajemy przy moim bo lepiej pasuje i już!
- Jakie „Set me free”?! To jest „ A little more”!
- No i widzisz? Znowu się kłócisz!
- No dobra,  niech będzie. Ja i tak to będę nazywał inaczej. – zgodziłem się.
- Dobra, to dalej! – powiedział podekscytowany Brian.
- Teraz śpiewaj z tych kartek, z tego będzie refren. Chociaż może bez tego, nie pasuje mi to. – z zamyśleniem czytałem po raz tysięczny te same słowa.
- Okej. – powiedział i zaczął śpiewać, ostrożnie dodając kolejne, nowe dźwięki gitary.
I cholera, naprawdę brzmiało dobrze.
I myśl, że przelał swoje uczucia do April na tą piosenkę, nie dawała mi spokoju mimo regularnych porcji alkoholu jakie wlewałem do organizmu by o tym nie myśleć.
Słowa są piękne. Tak samo jak to co go łączy z April. Kurwa mać.
- Dobra, druga zwrotka. Myśl, Harry. Chcę żeby była totalnie twoja. – powiedział brunet.
O nie.
 Jak mam śpiewać o jego dziewczynie? Jak mam śpiewać o jego uczuciach?
Mam śpiewać o moich? O moich uczuciach do jego dziewczyny?
To chore. Ale okej. Albo… Cholera.
Wziąłem od niego gitarę i zacząłem nieco nieudolnie grać melodię zwrotki, starając się zachować jej tonację.
- Mam blizny… - zacząłem, a wzrok Briana spoczął na mnie. Nie patrzyłem mu w oczy.  – nawet jeśli nie zawsze są widoczne.  Ból staje się mocny… - spojrzałem w końcu na niego.  Wpatrywał się we mnie, ciężko było odczytać jakiekolwiek emocje z jego wyrazu twarzy.  -  Ale teraz jesteś tutaj i nie czuję nic. – zaśpiewałem do końca.
- Skup się, mam nadzieję, że słuchasz,  gdyż pozbyłem się swojej ochrony… - kontynuował Brian.
- Teraz jestem całkowicie bezbronny… - dodałem.
- Stary, mamy to ! – zawołał szczęśliwy Brian.
- Taaa. – mruknąłem i wymusiłem uśmiech.
- Cholera,  mamy prawie całą piosenkę! – powiedział uradowany, wstał i oparł się o podmurowanie, na którym siedzieliśmy i gdzie ustawiliśmy balony.
- I te ostatnie wersy jakie wymyśliłeś idealnie pasują na zakończenie.  Dodałbym tylko coś po tym ,,Wiem, ze tylko marnuję czas…” . – zastanawiałem się.
- H-Harry… - niemal jęknął Brian.
- Cicho, myślę! – skarciłem go. – Wiem, że tylko marnuję czas… - zanuciłem. – I …
- Harry! – zawołał nagle i dopadł do mnie.
- Co, do cho…- nie dane mi było dokończyć.
- ZRZUCIŁEM BALONA NA GLINĘ! – szepnął przerażony.
- Co, kurwa?! – syknąłem i szybko wychyliłem się za krawędź, zanim Brian zdołał mnie odciągnąć. Idealnie w momencie, gdy jeden z policjantów z przemoczoną głową spojrzał w górę.
- O cholera… - mruknąłem pod nosem w chwili gdy policjanci szybko ruszyli do drzwi budynku.
- Coś ty narobił, Styles! – krzyknął Brian. Poderwałem się na nogi.
- Ja?! To ty zrzuciłeś tego jebanego balona! – syknąłem, zbierając pośpiesznie wszystkie kartki i wsadzając je do kieszeni.
- To było niechcący! – zawołał.
- Trzymaj tą gitarę! – wręcz rzuciłem mu ją w ręce i podbiegłem do drzwi klatki schodowej.
- Na dole jest drugie wyjście, o ile nie poradzą sobie tak szybko z tym głównym, to zdążymy! – pośpieszał mnie Brian.
- Nie ruszać się, policja! – usłyszeliśmy krzyk policjanta z dołu.
- Inny plan! – syknąłem zamykając drzwi.
- Dobra, schowamy się, a jak tu wejdą, szybko zbiegniemy na dół! – paplał jak najęty. Zupełnie jakby był podekscytowany tym, że mogą nas za takie gówno aresztować.
- Nie! Zrobimy po mojemu. Schowamy się, wejdą, pomyślą że uciekliśmy i wyjdą. Dopiero wtedy na spokojnie stąd wyjdziemy.
- Sorry, ale jesteś chujowy w planach, Styles. – prychnął.
- Zamknij się i rób co mówię. – warknąłem i ukląkłem za jednym z kominów
- Czekaj, czekaj, trzeba wziąć te butelki!
- Po cholerę? – westchnąłem.  – Nie ma na to czasu.
- Tam jest moje DNA! – jęknął.
- Nie byłeś karany, żeby mieli twoje DNA frajerze! – fuknąłem.
- Mów co chcesz. –prychnął i pośpiesznie zebrał butelki, po chwili chowając się za kolejnym kominem, niemal w tej samej chwili,  w której zadyszani policjanci wpadli na dach.
Wstrzymałem oddech. Nie dostanę mandatu za taką głupotę, nie ma opcji.
- Proszę wyjść! – zawołał jeden z nich.
Zapalili latarki i powoli rozglądali się po dachu. Oddalili się od wyjścia na klatkę schodową na kilkanaście metrów.
Cholera.
- Teraz! – usłyszałem szept Briana. Spojrzałem na niego zdezorientowany.
Idiota poderwał się do biegu.
- Zabiję chuja. – warknąłem pod nosem i nie mając innego wyboru, puściłem się za nim biegiem.  Gdy tylko policjanci usłyszeli tupot, odwrócili się w naszą stronę.
- Uciekają! Stać! STAĆ! – krzyczeli. Przyśpieszyłem. Brian już wbiegł na schody. Ostatnie metry.
Jeden z policjantów już mnie doganiał.
Boże drogi!
Wpadłem z impetem na klatkę schodową. Zginę. Kurwa spadnę i się połamię po ciemku.
- Szybko! – usłyszałem krzyk Briana.
Pieprzyć to.
Potykając się niemal co chwila, skakając na oślep udało mi się dotrzeć do odcinka, gdzie jest już poręcz.
- Zatrzymać się ! – wołanie policjantów rozległo się po budynku.
- NIE MA CHUJA! – wydarł się Brian i roześmiał się na cały głos.
Chory psychopata.  Nie wierzę.
Czując się pewniej z poręczą, przyśpieszyłem. Miganie latarek policjantów, nieco ułatwiało mi  bieg po tych cholernych schodach.
- PRAWO! – usłyszałem Briana i skrzypnięcie jakichś drzwi, jak się domyślam.
Nie zastanawiając się, gdy poczułem równy teren skręciłem w prawo, gdzie widziałem już biegnącą sylwetkę Briana i ulicę.
Wyskoczyłem z budynku, biegnąc ze wszystkich sił za chłopakiem.
Krzyki policjantów zaczynały się oddalać.
Usłyszałem śmiech Briana.
- Ty chory debilu! – krzyknąłem do niego, oddychając gwałtownie.
Roześmiał się tylko bardziej i wbiegł w jakąś boczną uliczkę, gdzie nieco zwolnił.
- Jesteś pojebany! – warknąłem, ale też nie mogłem powstrzymać śmiechu. Przebiegliśmy na drugą stronę, do parku.  Tam Brian padł na kolana pod jakimś drzewem razem z tą pieprzoną gitarą, którą cały czas trzymał w rękach.
Ległem na trawę obok niego, śmiejąc się. Nie mogliśmy złapać oddechu, ale śmialiśmy się jak nienormalni.
- To było najlepsze pisanie piosenki w życiu! – zawołał Brian, dysząc.
- JESTEŚ POJEBANY, MONTENEGRO! – parsknąłem.
- Bez nazwisk, cwelu, jeszcze mnie znajdą! – roześmiał się jeszcze bardziej.
Po długich minutach uspokajania się i śmiechu, w końcu usiadłem.
- Trzeba po kogoś zadzwonić, żeby po nas przyjechał, bo pewnie jeżdżą po mieście i szukają dwóch chorych debili z gitarą. – zaśmiałem się i wybrałem numer do Erica. Oboje skorzystamy, on zawiezie mnie do domu i przy okazji przeleci moją sąsiadkę.
- Harry. – zwrócił się do mnie, kładąc mi dłoń na ramieniu, gdy ja wybrałem numer.  – Dzięki za ten wieczór. Zajebiście było znowu mieć brata. – powiedział całkiem poważnie.
Pokiwałem tylko głową i się uśmiechnąłem.
- Halo? –zapytał z drugie strony słuchawki Eric.
- Siema, jesteś może na mieście, potrzebuje podwózki pod mieszkanie? –zapytałem ledwo biorąc oddech w płuca.
- Jestem u Kelly, ale mogę po ciebie przyjechać. Gdzie jesteś?
- Nie, nie, nie, to spoko. Siedź u niej nie będę cię wykorzystywał. Znajdę kogoś innego. Na razie.
- Cześć, stary. –powiedział radośnie i rozłączył się.
- Nie mamy podwózki, Brian.
- Co?! Nie stary, dzwoń po wszystkich, czuję jakbym miał wypluć własne płuca. Może być nawet karetka, ale muszę trafić do domu na łóżko.
Zaśmiałem się tak głośno na jego odpowiedź, że znowu nie mogłem normalnie oddychać.
- Masz tą tequilę jeszcze? –zapytałem niby od niechcenia, ale Brian załapał od razu i polał nam po kieliszku siedząc na ziemi.
- Chyba umrę, Harry. –skwitował i przystawił szkło do ust.
- Nie przesadzaj. –zaśmiałem się ponownie i oparłem się plecami o ścianę budynku.
- Kiedy ja ostatnio biegałem? –zapytał sam siebie, ale i tak chciałem odpowiedzieć, żeby go zdenerwować.
- Jakieś wieki temu, śmierdzący leniu! Zawsze się opierdalałeś na treningach…
- O rany… Ostatni raz chyba z Gigi z dwa lata temu. No, to był ostatni raz jak biegałem, tak wiesz… Długodystansowo. –uśmiechnął się lekko- A później zacząłem się opierdalać, masz rację. –znów się uśmiechnął, a mi przypomniał się jak Gigi rzeczywiście mówiła, że Brian przestał z nią biegać jakieś dwa lata temu.
- Dlaczego przestałeś? –zapytałem i rozlałem nam po kieliszku. Właśnie sobie uświadamiam to, że jesteśmy jak dwa pijane żule. Ale nie ważne.
- Bo przerzuciłem się na szybszy środek transportu.
- Oh, no tak!! Zaczęliśmy się ścigać. Pamiętam! Ale było zajebiście.
- Nooo. –powiedział z radością i spojrzał w niebo.
- Ale i tak to spierdoliłeś, stary. Nagle ci się odwidziało.
- Nie nagle, tylko to zaczęło się robić dla nas toksyczne, Harry. Widziałeś jak manipulowała nami Wendy. Zaczęło się to robić dla ciebie niebezpieczne, nie potrafiłeś kontrolować wyścigów. Nie byłeś wstanie powstrzymać Wendy.
- Dla mnie zaczęło się to robić niebezpieczne? –zapytałem zdumiony.
- No nie mów, że sekundy nie dzieliły się od śmierci, gdy ścigałeś się ostatni raz z Aaronem?
- Siedziałeś obok mnie! Ty też mógłbyś zginąć… Ale to dla mnie tylko było niebezpieczne?! –ponoszę głos jeszcze bardziej zaskoczony jego odpowiedzią.
- Czy to dziwne, że bardziej się troszczę o mojego brata? –odpowiada pytaniem na pytanie, a mnie aż zatyka w środku. – Obiecaj, że już tam nie wrócisz. Czy sam czy z kimkolwiek innym. –dodaje po chwili na co tylko kiwam głową. –Miałeś dzwonić po transport, cwelu. –mówi podnosząc kieliszek.
- Przejdziemy się. Pomogę ci iść pijana gazelo. –stukam swoim szkłem o jego i pomagam mu wstać. – Jak dobrze, że cię mam. – mówię do niego i zakładam ramię na jego bark. Ostatkiem sił Brian schyla się po piasek, bierze go w dłoń, prostuje się z moją pomocą i wypuszcza piasek przed swoje nogi.
- Na róg dziewięćdziesiątej drugiej z Time Square. –robił akcję z Harrego Pottera, tak.
- W Nowym Jorku coś takiego nie istnieje i żadne z nas tam nie mieszka.
- Czy to ważne? –uśmiecha się głupio i zaczynamy iść przed siebie.

Idiota, kompletny idiota.


                                  By my Lucy. 
                                                                                                        Thank you sweety ;*