Gdy tylko Christopher wchodzi na
swój motor z mojej kieszeni rozchodzi się dźwięk dzwonka. Patrzę na
wyświetlacz, na którym pokazuje się twarz Briana. Przełykam ślinę i przystawiam
telefon do ucha.
- Słucham?
- No cześć. Gdzie ty jesteś, stary?
Przecież mieliśmy się spotkać… Kelly ci nie mówiła?
- Mówiła, tak… -cholera,
rzeczywiście, mówiła mi to wczoraj- Już jadę, Brian. Jesteś u mnie?
- No tak. A ciebie gdzie poniosło?
– śmieje się lekko i rzuca się na łóżko, bo aż słyszę jak skrzypi.
- Postaram się być za dwadzieścia
minut.
- Dobra. Zrobić coś do jedzenia?
–pyta a ja uświadamiam sobie, że właściwie to nie jadłem nic konkretnego od
dwóch… i pół dnia.
- Oh, tak, stary umieram z głodu.
Ale obawiam się, że nie znajdziesz nic w lodówce… Podjadę pod drodze coś kupić
i zmajstrujemy coś razem. –tłumaczę i siadam na motorze, przytrzymując telefon
ramieniem.
- Zrobiłem zakupy… Dzisiaj kuchnia
serwuje zapiekankę makaronową z dużą ilością tequili lub… risotto z równie dużą
ilością tequili.
- Boże, ratujesz mnie przy życiu.
Zapiekanka brzmi nieźle.
- A więc będzie zapiekanka. Do
zobaczenia. –słyszę po jego głosie jak się uśmiecha, więc i ja to robię i
rozłączam się.
Ale jestem głodny.
~*~
- Harry! Nie przeszkadzaj mi, bo zrobi
się tu syf! –drze się na mnie Brian gdy wyjadam mu z talerza wcześniej starty
ser. Szczypię go w tyłek, przez co
dostaję w kolano z pięty i zaczynam się śmiać z bólu. Trochę chore, ale to
właśnie robię. Siadam przy stole i napełniam nasze kieliszki tequilą, kładę na
nich kawałek limonki i sypię sól, nie kontrolując właściwie gdzie poleci.
Od chwili przekroczenia przeze mnie
progu domu nie zamieniłem z Brianem słowa na temat tego co się stało między
nami, na temat April i tej całej dziwnej jazdy, której byłem sprzymierzeńcem.
Ani on ani ja nie chcemy tego zaczynać. Zachowujemy się jakby się nic nie
stało, jakby nic się nie zmieniło. Ja droczę jego, on udaje, że się obraża, ale
pod nosem się śmieje i wyzywa mnie od idiotów. Ja się opierdalam, a on pracuje.
Ja się śmieję z niego, że jest ciotą, a on to potwierdza wzruszając tylko
ramionami. Ja kocham jego, a on kocham mnie, za taką właśnie relację w jakiej
trwamy.
Wcale mi się nie uśmiecha rozmowa o
czymś czego oboje nie chcemy słyszeć. To popsuje wszystko, ale jest
nieuniknione, bo przecież nie możemy zostawić tego w takim miejscu. Dlatego
mamy zapiekankę… i dwa litry tequili.
- Podaj mi chociaż talerze, jak i
tak nic nie robisz. –mamrocze Brian pod nosem i próbuje rozdzielić jedzenie z
patelni po równo.
- Dobrze mamo. –chichoczę lekko i
stawiam mu na blacie talerze. Nakłada na nie nasz obiad i zanosi do stołu.
Mój brzuch ochoczo zabulgotał gdy
tylko wciągnąłem zapach potrawy. Natychmiast zabrałem się za jedzenie mimo, że
było ono potwornie gorące.
- Nie żryj tak szybko, bo sobie
poparzysz ten śliczny pysk. –narzeka i zabiera mi widelec, gdy mam go już dwa
centymetry przed ustami.
- Eeej! – jęczę i zabieram mu nerwowo moją własność wywalając
makaron na podłogę. – Mohito to zje. –tłumaczę, bo od razu mrozi mnie
spojrzeniem. Brian jedynie wzdycha i zabiera się za jedzenie.
- Jak się czujesz? –pyta. Jestem
szczerze zaskoczony tym pytaniem. Powoli przełykam to co mam w ustach i długo
się zastanawiam nad tym, jak ja się właściwie czuję? Teraz jestem zdezorientowany,
ale jak się czuję ogólnie?
- Spoko. –odpowiadam jedynie i
poruszam w górę barkami. – A ty? –dopowiadam, ale rzeczywiście się zaczynam
zastanawiać nad moim samopoczuciem.
- Przepraszam cię jeszcze raz za to
wszystko, Harry. Nie powinienem…
- Ok. Nie jestem zły, Brian.
Rozumiem, że to był instynkt… Nie mam ci niczego za złe.
- Wiem, Harry. Wiem. Ale to i tak
cię kiedyś dotknie. Przypomnisz sobie to wszystko, przeanalizujesz i zdasz
sobie sprawę z tego, że jednak jesteś na mnie wkurzony. Dlatego chcę cię
przeprosić za to co zrobiłem i dlatego, że będziesz o tym pamiętał… Uwierz, ja
nie chciałem ci tego robić.
- Brian… -mówię i trawię jego słowa
o tym, że jeszcze to sobie przypomnę. Nie podchodziłem do tego z
psychologicznego punktu widzenia, aż tak… - Nie sądzę, że zostanie mi po tym
jakiś uraz. Dorośli zapominają szybciej. Jakbyś mi wlał jako pięciolatek to bym
cię znienawidził, ale mamy po dwadzieścia parę lat, więc zejdzie to ze mnie
prędzej niż myślisz. Nie mógłbym się na ciebie gniewać, stary. Nie jedlibyśmy
teraz pieprzonej zapiekanki, gdybym ci nie wybaczył. – zapewniam a on słabo się
uśmiecha. – A jak ty się czujesz? Zadałem pytanie, mały frajerze. –dodaję z
przekąsem, żeby go trochę rozluźnić.
- Przespałem się chwilę u April i
jakoś to wszystko się we mnie poukładało. Ostatnie dni nie są moimi
najlepszymi.
- Spałeś w szpitalu? Niezbyt dobre
miejsce na drzemkę… -kwituję i aż przypomina mi się ten zapach, który jest
typowym, okropnym, suchym zapachem szpitalnego… wszystkiego.
- Nie no co ty… Spałem u niej na
chacie. Wypisali ją.
- Przecież… Co? –pytam i marszczę
brwi. Przecież miała zostać. Miała do mnie napisać, że wyszła… odtrącam tę myśl
i skupiam się bardziej na tym, że nie ma jej już w tym okropnym szpitalu,
tylko, że leży bezpieczna u siebie w domu.
- No tak… Długa historia. Ale już
jest w domu, czuje się w miarę ok i mam nadzieję, że poczuje się lepiej.
- Mówiła coś…? W sensie, no wiesz…
Czy pytała się o to… co się stało? –chcę po prostu wiedzieć, czy rozmawiali o
mnie, ale nie mogę tego tak nazwać wprost.
- Rozmawiałem z nią. Jeżeli chodzi
o tę noc… -odchrząka i trze palcami o czoło – To nie pamięta… w sumie niczego.
-
W sumie?
- Zna tylko początek. Była
zmęczona, poszła się rozerwać w barze, ale… sam wiesz lepiej niż ja, co się stało.
Mówiła mi tylko, że starałeś się ją uspokoić. Nie wie dlaczego, ale wie że
powtarzałeś, że „wszystko będzie dobrze” i cały czas mówiłeś jej imię… Tylko to
pamięta… Tylko to, że twój głos ją uspokajał.
Aż muszę przestać jeść na to
wyznanie. Nie spodziewałem się, że usłyszę takie słowa. I to jeszcze od Briana,
który powinien mi wybić z głowy nawet pierwiastek myśli o tym, że potrafię
jakoś zadziałać na jego dziewczynę. Przełykam gulę powstałą nisko w gardle.
- Jeśli chodzi o to co było w
szpitalu… - mogę się założyć o miliard dolarów, których nawet nie mam, że w
momencie, w którym zaczął to mówić, zbladłem przynajmniej o cztery odcienie. Co
ona mu powiedziała? Czy…? Rany, człowieku mów! – Sam nie wiem jak mam ci to
powiedzieć? –przyznaje i opiera się o tył krzesła.
Nie jestem w stanie nawet mu
podpowiedzieć co ma mówić. Zachęcić jakoś do rozmowy… Szczerze, to się boję co
mi powie. Tego co April mogła mu powiedzieć.
- Wiem, że chcesz się z nią
spotkać… Na osobności.
Cholera wcale to nie brzmi dobrze.
Czuje się głupio, wiedząc, że Brian o tym wie. Czyli April mu powiedziała, że
mamy się umówić, gdy tylko poczuje się lepiej. Cholera jasna!
- I muszę przyznać, że… -„stary,
muszę cię teraz zabić, poćwiartować i dać na pożarcie albatrosom” – przystałem
na to. Skoro ona chce się z tobą spotkać, to powinniście to zrobić. –myślałem,
że nie dosłyszałem, albo sobie to zmyśliłem, ale najwyraźniej jednak nie. –
Myślę, że chce wiedzieć co się właściwie stało. Podziękować ci jeszcze raz i na
spokojnie porozmawiać.
No łał zatkało mnie i to
konkretnie. W życiu bym się tego nie spodziewał, ale jednak cieszę się, że te
słowa opuściły jego usta. Kiwam jedynie porozumiewawczo głową i kontynuuję
jedzenie, swoją drogą najlepszej zapiekanki jaką kiedykolwiek jadłem.
- Harry. –mówi po prostu co każe mi
na niego spojrzeć.
- No? –pytam z pełnymi ustami.
- Tak wiele chciałbym ci teraz
powiedzieć, ale chyba nie mam odwagi by to zrobić… -mówi ponuro i grzebie
ospale w swoim talerzu widelcem.
Od razu przypomina mi się rozmowa z
Christopherem. On też był taki… dziwny, tajemniczy. Nie chciał mi wytłumaczyć
co znaczą dla niego słowa, którymi mnie obdarzył.
- Po prostu to powiedz. Przecież
nie będę cię osądzał.
- To o wiele trudniejsze niż ci się
wydaje. Boję się, że tego nie zaakceptujesz.
Ok, to naprawdę zaczyna się robić
porąbane. Czego niby nie miałbym zaakceptować. Kto jak kto, ale Brian powinien
wiedzieć, że pójdę za nim nawet jakby wymyślił największe gówno na świecie.
Czas zmienić strategię, nie będę się bawił w kotka i myszkę i przekonywał go,
żeby mi powiedział polubownie.
- Byłem na wzgórzu z Christopherem
gdy do mnie zadzwoniłeś.
Wyraźnie się spiął i przełknął
szybko ślinę. Zaczyna się robić
emocjonująco, nie powiem, że nie.
- Był trochę nerwowo nastawiony do
twojej osoby… Nie chciał mi powiedzieć wszystkiego, więc pomyślałem, że ty
możesz oświecić mnie o co mu chodziło…
Gdyby oddech Briana miał jakiś
kolor właśnie zawaliłby nim całe moje mieszkanie. Trzyma swoją dłoń na klatce
piersiowej i jakby chciał wcisnąć tę rękę do środka siebie. Uciska tak mocno,
że aż krzywi się z bólu. Trochę mnie to martwi i gdy już mam się zapytać czy
wszystko z nim w porządku, podnosi kieliszek tequili i patrzy na mój bym zrobił
to samo. Jego twarz nadal zdobi skromny grymas. Biorę swój kieliszek i pijemy w
ciszy kolejkę. Z lekkim hukiem szkło obija się o blat stołu a Brian wypuszcza z
siebie powietrze.
- Wybacz. Trochę mam na pieńku z
Christopherem od czasu tej akcji z wypadkiem. Chris usłyszał o kilka słów za
dużo, dowiedział się rzeczy, których nie powinien i ma trochę żal, że nie
powiedziałem… Wiesz jaki jest Chris. –kończy zwięźle.
Znowu kiwam jedynie porozumiewawczo
głową. Brian wzdycha głośno i przejeżdża dłonią po klatce piersiowej.
- Wszystko ok? – pytam jakby od
niechcenia, ale tak naprawdę chcę wiedzieć.
- Nie, nie, wszystko dobrze, nie
przejmuj się. Ostatnio tylko słabo się czuję.
- O tym chciałeś mi powiedzieć?
–pytam i robię się lekko zaniepokojony.
- Nie… -mówi wpadając w zadumę i
jakby go olśniło dodaje z werwą – Właściwie to tak… Bo widzisz, obawiam się, że
nasze treningi trochę się zmienią.
- Co? Co masz na myśli?
- Nie będę już tańczył.
- CO?!
- Spokojnie. Będę waszym trenerem,
ale tańczenie to chyba nie dla mnie…
- Co ty wygadujesz, stary?! To nie…
nie. Ty nie możesz teraz tak… Co? Brain, to niedorzecznie. To dzięki tobie
tańczymy, to dzięki tobie jest to wszystko. Nie możesz się tak po prostu
poddać, niedługo jest turniej, nie możesz odejść! –wydzieram się na niego
bezsensownie.
- Harry –śmieje się krótko i
przeciera wewnętrzną stroną dłoni nos. – Przecież nie odchodzę. Mówię tylko, że
nie będę z wami tańczył, co nie oznacza, że odchodzę z zespołu. Nadal jesteśmy
w tym razem. Wyszkolę was tak, że wygramy, zobaczysz. Nareszcie będziemy
dopasowani, wszystko będzie jak powinno.
- A może ja nie chcę tańczyć bez
ciebie? Nikt nie chce tańczyć bez ciebie. –przyznaję i przeczesuję włosy w tył.
- Harry… -zaczyna, ale ze złości
nagle wstaję i chodzę krótko w kółko po czym znów siadam i patrzę mu się w
oczy. – Śmiesznie to wyglądało. –uśmiecha się zawadiacko i poprawia swoją
pozycję na krześle. Przygryza lekko wargę i unosi w górę kąciki ust. – Napiszmy
razem piosenkę. –rzuca pomysł.
- Cholera, człowieku, zdecyduj się
o czym rozmawiamy, bo już nie nadążam! –walę pięścią w blat a Brian zanosi się
śmiechem. – Brian!
- Chcę napisać z tobą piosenkę. I
chcę cię nauczyć zajebiście tańczyć, żebyśmy skopali dupę, każdej drużynie,
która będzie się chciała z nami zmierzyć. Rozumiesz? –znów się śmieje. –Nie
jestem już taki użyteczny jak kiedyś, więc chciałbym wrócić do czegoś w czym
ciągle, tak przynajmniej myślę, jestem dobry… Nie pamiętasz jak fajnie było
bawić się słowami? –pyta podekscytowany z małymi iskierkami w oczach.
- Pamiętam, ale czy to jest teraz
ważniejsze niż taniec?
- Tak. Teraz jest to dla mnie…
najważniejsze.
- Ważniejsze na przykład od…? –chcę
powiedzieć „April”, bo co może być dla niego teraz ważniejsze, ale gryzę się w
język i nie kończę tego zdania.
- Od ciebie? –pyta.
- Nie, nie chodziło mi o mnie…
- O zespół?
- Nie, o zespole też jakoś
szczególnie nie myślałem…
- A więc…?
- Napiszę z tobą tę cholerną
piosenkę, o. – mówię, żeby wykiwać się od zakończenia zdania, które chce ze
mnie wydusić. – Polej. –stawiam przed nim butelkę, którą z ochotą bierze w
swoje ręce. Nie potrzebujemy słów, żeby idealnie się zrozumieć, że czas na
shota.
- Świetnie. – odparł z zadowoleniem
Montenegro.
- Swoją drogą, proponuję napisać pierwszą zwrotkę o tym jak
zajebiście dobra jest ta tequila. – powiedziałem z uśmiechem satysfakcji i
odprężyłem się.
Muszę przestać o wszystkim myśleć.
Gdy zaczynam za dużo myśleć, wszystko się pierdoli. A zepsucie i tak lekko nadszarpniętej relacji
z Brianem to ostatnie na tym świecie czego bym chciał. O nie.
Bez zastanowienia napełniłem
ponownie nasze kieliszki. Nie musiałem namawiać Briana.
- Właściwie, mam część pierwszej
zwrotki… - powiedział powoli Brian. – Albo może drugiej… Może refrenu, nie
wiem. Po prostu wpadło mi do głowy kilka słów, które mogłyby się w tej piosence
znaleźć.
Spojrzałem na niego zaskoczony.
- Wow, okej. O czym w ogóle chcesz pisać? – zapytałem z
zainteresowaniem.
Chłopak zastanowił się chwilę.
- Uh… Sam nie wiem. To znaczy wiem…
- plątał się. – O życiu. O tym, co jest
ważne… Rozumiesz? – spojrzał na mnie z nadzieją.
- Ni chuja. – odparłem wzruszając
ramionami. – Ale spoko, z twoją głupotą i moim talentem stworzymy coś
zajebistego. – powiedziałem pewnie.
- Twoim talentem? Nie wiem do
czego. – prychnął Brian, polewając kolejną kolejkę.
- Wiem, że to nie jest łatwe,
przyznać się do ogromu mojej świetności, ale zaufaj mi, im szybciej się z tym
pogodzisz tym lepiej. – powiedziałem nonszalancko, unosząc kieliszek alkoholu.
Ty też mógłbyś się pogodzić z przewagą
Briana, jeśli chodzi o April, dupku.
Potrząsnąłem lekko głową, chcąc
pozbyć się niechcianych myśli.
- Za mój niesamowity talent! –
powiedziałem dumnie.
- Za piosenkę! – zaśmiał się Brian
i jednym ruchem opróżniliśmy kieliszki.
- Więc, co już masz? – rozłożyłem
się wygodniej w krześle i nalałem kolejną kolejkę, na lepszą wyobraźnię.
- Czekaj. – powiedział i wyszedł z kuchni, wracając po chwili z gitarą
z mojej sypialni.
Usiadł wygodnie, ułożył sobie na
kolanach gitarę i w skupieniu przygotowywał się do grania.
- Wygląda na to, że masz trochę
więcej niż kilka wersów. – powiedziałem z uśmiechem.
- Problem jest taki, że melodię
jako tako mam, ale słów… Mam zaledwie kilka wersów, które do siebie pasują i
całą resztę pomysłów, których nijak nie mogę ułożyć w jedno. – westchnął i zaczął brzdąkać na gitarze,
zanim trafił w pożądane dźwięki.
- Brakuje połowy mnie, gdy jesteśmy
osobno… - melodyjny głos Briana rozległ
się w pomieszczeniu.
Zaczynam się chyba domyślać, o czym
jest ta piosenka… A raczej o kim.
- Mogę poczuć twoje serce w moim,
tracę zmysły… - śpiewał dalej, zmieniając nieco tonację.
Ma wręcz gotowe fragmenty piosenki.
-
Gdybym mógł latać, wróciłbym do domu, do ciebie. – śpiewał dalej, a ja
czułem ucisk w żołądku, gdy sens jego słów do mnie docierał. Tak samo jak to,
do kogo te słowa są skierowane.
- Myślę, że mógłbym zostawić to
wszystko, tylko mnie poproś.
Tak bardzo, jak chciałbym skupić
się na tym, jak niesamowicie potrafi śpiewać, jak spokojna jest melodia i jak
można połączyć wszystkie wymyślone przez niego fragmenty w całość, tak nie
mogłem myśleć o niczym innym niż o znaczeniu tych słów.
To jasne, że śpiewa o April.
Mógłby zostawić wszystko, gdyby
tylko go o to poprosiła? Ma to jakiś sens,
może poprosiła go, żeby już z nami nie tańczył.
Nie, Styles, koniec tego.
- Dobra! – zawołałem, przerywając
jego grę na gitarze.
Spojrzał na mnie pytającym
wzrokiem.
- Czaję mniej więcej, o czym jest
ta piosenka. – powiedziałem.
- Naprawdę? – zapytał zaskoczony.
Tak, nie jestem aż taki kurwa
głupi, żeby nie wiedzieć, ze o twojej
dziewczynie.
- Taaaa. I te twoje fragmenty, jak
najbardziej trzeba użyć, tylko stary, do
czego to przykleić… - westchnąłem.
-
Od czego w ogóle zacząć? Pierwszy wers. – zastanawiał się Brian.
- Proponuję się napić. –
powiedziałem władczym tonem i zgodnie wypiliśmy kolejną porcję tequili.
- Dobra, a więc, jak zaczynamy? –
zapytał Brian.
- Hm… - mruknąłem zamyślony.
Starałem się coś wymyśleć, ale za cholerę nie umiałem. Jak mam napisać coś o
jego kobiecie?
- Proponuję się napić. –
powtórzyłem.
Brunet się roześmiał.
- Jak tak dalej pójdzie najebiemy
się, zanim wymyślimy cokolwiek. To chociaż wymyślmy tytuł.
- Hm… - zastanowiłem się
chwilę. Brian spojrzał na mnie
wyczekująco.
To nie może być trudne, prawda?
Myśl, Harry.
- Proponuję się napić. –
powiedziałem w końcu.
- Ja pierdole, Styles. – zaśmiał
się chłopak.
- Nic nie poradzę, że wena mnie
opuściła! – zawołałem obronnym tonem.
- Mówiłeś coś o jakimś niesamowitym
talencie, czy mi się wydawało? – droczył się ze mną.
- To przez to, że zwątpiłeś w ten
talent, frajerze! – nadąsałem się.
- Jasne. – prychnął rozbawiony.
- Nie wiem jak ty masz zamiar to
napisać bez moich błyskotliwych pomysłów. – powiedziałem nonszalancko.
Brian na chwilę spoważniał, jakby
się zawiesił, a już po krótkiej chwili na jego twarzy pojawił się uśmiech.
- Proponuję wziąć alkohol i wyjść
na miasto. – powiedział nagle z entuzjazmem.
- Co? – mruknąłem marszcząc brwi.
- Podnoś dupę, Styles i bierz
tequilę! – zawołał żwawo i wstał z gitarą w ręku.
- Co ty pierdolisz, Brian? –
spojrzałem na niego.
- Powiedziałem, wstawaj cwelu,
wychodzimy! – zawołał i zdzielił mnie po głowie.
- Dziwne, jeszcze nic ci nie
dosypywałem do kieliszka, a ty już odwalasz. – zauważyłem przekornie.
- Skończ Styles i zagęszczaj ruchy!
– prychnął Brian i skierował się do drzwi.
Wywróciłem oczami. Co on do cholery robi?
- Ciebie już naprawdę pojebało. –
westchnąłem podnosząc się z kanapy.
- Weź tequilę! Idziemy pisać
piosenkę! – wydarł się z korytarza. – I zamknij dom na klucz!
No już, chciałbyś. –dodałem w
myślach.
Chory debil.
~*~
- Ty naprawdę jesteś chory na
umyśle, Montenegro! – syknąłem z irytacją, gdy po raz kolejny uderzyłem w coś
kolanem.
- Nie drzyj mordy! A przede
wszystkim, nie wymawiaj mojego nazwiska, idioto! – skrytykował mnie
teatralnym szeptem chłopak.
Słowo daję, pojebany.
- Niby czemu? – burknąłem, wchodząc
na ślepo po schodach.
- Bo policja mnie znajdzie po
nazwisku, geniuszu! – prychnął.
- Policja?! – warknąłem i aż
przystanąłem w miejscu.
- NIE DRZYJ JAPY, KRETYNIE! - poczułem kopniaka w pobliżu mojego krocza.
- Jakim cudem masz takiego cela i
to po ciemku, frajerze? – syknąłem.
- Jak się domyślasz, nie pierwszy
raz się tu włamuję. – zaśmiał się cicho chłopak.
Przysięgam, włażenie pierdolonych
kilometrów po schodach jakiegoś budynku, po ciemku i po alkoholu, jest jednym z
najtrudniejszych wyzwań, z jakimi przyszło mi się zmierzyć w życiu.
- Szkoda, że nie przyszło ci się
włamać do szpitala psychiatrycznego. – mruknąłem pod nosem.
- Słyszałem to, też cię kocham,
cwelu. – zaśmiał się.
Pokręciłem tylko głową i nagle
poczułem, że poręcz schodowa, której się
usilnie trzymałem przez ostatnie wieki, kiedy wchodziliśmy na górę, się
skończyła.
Przynajmniej mam nadzieję, że to
była poręcz.
- Brian? – zawołałem niepewny,
stojąc w miejscu.
- Tak, najdroższy? – usłyszałem
jego przygłupi ton.
- Idioto, nic nie widzę, nie idę
dalej! – warknąłem.
- Spokojnie, kochanie, poprowadzę
cię! – wydurniał się dalej.
- Jak tylko odzyskam możliwość
widzenia, zabiję cię. – syknąłem i poczułem jak coś szarpie mnie za ramię, na
co się wzdrygnąłem.
- To ty Brian? – zapytałem z
wahaniem i lekką paniką w głosie. Wyluzuj Harry. W y l u z u j.
Wytężałem wzrok, pragnąc cokolwiek
dostrzec, ale na darmo.
- Ale co ja? – usłyszałem jego głos
nieco ciszej, jakby był dalej ode mnie.
O kurwa.
Nie panując nad swoim działaniem,
złapałem rękę, która mnie trzymała i wykręciłem ją, szarpiąc z nadzieją, że
jakoś ogłuszę i unieszkodliwię tego, kto mnie trzymał.
Usłyszałem okrzyk bólu Briana.
- Ty chuju, zostaw mnie, to ja! – zawył.
- Kurwa, Brian, zabiłbym cię,
idioto! – fuknąłem ze złością i odetchnąłem.
- Okej, kurwa, bolało, ale warto
było to znosić, by usłyszeć przerażenie w twoim głosie. – zaśmiał się.
- Gnojek. – burknąłem.
- Dobraa chodź tchórzu, jeszcze
trochę. – zaśmiał się i pociągnął mnie za ramię.
Burknąłem tylko coś w odpowiedzi i
po omacku, powoli wchodziłem po jakichś skrzypiących schodach na górę. Co
chwila przeklinałem pod nosem, gdy tylko się potknąłem i słyszałem chichot
Briana. Jak go dostanę w swoje ręce…
- Zatrzymaj się. – powiedział i
posłusznie przystanąłem. Usłyszałem jakieś skrzypienie, cichy trzask i jeszcze
głośniejsze skrzypienie.
Jak ten mały frajer może po tequili
tak sprawnie włazić po ciemku po schodach i to taszcząc gitarę? Usłyszałem
westchnięcie wysiłku chłopaka i w końcu zauważyłem lekkie światło, a
przynajmniej coś mniej czarnego niż wszystko co widziałem do tej pory.
- Voila! – zawołał z dumą w głosie
Brian.
Wyszedłem za jego cieniem, jak się
okazało, na dach owego budynku.
Chłopak odszedł kilka kroków,
patrząc na malujące się przed nami światła miasta spowitego mrokiem późnego
wieczoru.
- Zajebisty widok, nie? – zapytał
zadowolony.
Podszedłem do niego i zdzieliłem go
po głowie.
- Ała! Za co, do cholery?- zawołał
oburzony.
- Za to na tej pierdolonej klatce
schodowej. – zaśmiałem się i podszedłem bliżej krawędzi, ciesząc się widokiem.
- Wszystko fajnie Brian, ale jeśli
zabrałeś mnie tu na romantyczną gadkę i seks na dachu, to powiem tak:
spierdalaj, nie jesteś w moim typie. –
powiedziałem i puściłem mu oczko. (
BRARRY FEELS ! :3)
- Ależ ty jesteś zabawny, naprawdę. – prychnął
lekceważąco Brian.
- Oczywiście, że jestem. –
mruknąłem pewny siebie i usadowiłem się na podbudowanej krawędzi budynku, jak
na ławce.
- Dobra, dobra. Przywlokłem cię tutaj,
żeby się rozerwać, nachlać, zainspirować i napisać piosenkę. – mówił, wyciągając z torby zakupy, które
jeszcze zrobił po drodze tutaj. –
Kupiłem też jeszcze jedną tequilę, tak na wszelki wypadek.
- Genialne, na pewno zejdziemy po
ciemku po tych schodach, najebani w trzy dupy. – stwierdziłem z sarkazmem.
- Zamknij mordę. – powiedział
przesłodzonym głosem i ponownie schylił się nad torbą. – Spójrz, w dół. Ludzie
nadal się kręcą, czyż nie?
Wychyliłem się trochę i spojrzałem
w dół na ulicę. Mimo nieco późnej godziny, ludzie nadal krążyli po ulicy,
samochody jeździły, miasto dalej tętniło życiem.
- Taaa, tylko czekać, aż ktoś nas
tu zauważy. – prychnąłem.
- W tym rzecz. – powiedział
uśmiechnięty i wyjął z torby trzy butelki wody i jakąś mniejszą torebeczkę z
czymś kolorowym w środku.
- Co to? – zmarszczyłem brwi.
- Niezła beka. – zaśmiał się Brian.
– Robiłem tak z kumplami, jeszcze w liceum.
Dobry sposób na odreagowanie i pośmianie się z ludzi.
- Nadal nie rozumiem? –
zasugerowałem.
- Bo jesteś głupi? – powiedział tym
samym tonem.
- Zaraz cię stąd zrzucę. –
warknąłem.
- Powodzenia w wydostaniu się stąd
samemu. – zaśmiał się.
Cholera, ma rację.
- Dobra, krótko mówiąc, o co
chodzi?
Brian wyciągnął z torebeczki…
balonik.
Najzwyklejszy, niebieski balonik.
- Balony? – spojrzałem na niego jak
na głupka.
- Tak idioto, napełniasz wodą i
zrzucasz pod nogi przechodniom. – wyjaśnił poirytowany.
- Przecież to dziecinne. –
prychnąłem.
- Może i tak. Ale jaka zajebista
zabawa!- wyszczerzył się ucieszony jak małe dziecko.
- Jesteś chory. – stwierdziłem.
- Zamknij się i pomóż mi napełniać!
– skarcił mnie i podał mi butelkę wody.
- Inni w liceum chleją, ćpają,
ruchają, są zatrzymywani przez policję. Tymczasem Brian i jego mądrzy inaczej
kumple, rzucają balonami z wodą. – powiedziałem z pogardą.
- Po pierwsze, przy okazji
chlaliśmy, zdarzyło się coś wypalić, Xavier stracił tutaj dziewictwo, a i raz
czy dwa ktoś nas wsypał i nas zatrzymali.
– odparł niemal z dumą w głosie.
- No, brawo. – prychnąłem.
- Nie marudź! Na to można wyrwać
laski! – zawołał.
- Że niby jak? – mruknąłem z
niedowierzaniem.
- Raz jedna laska tak się wkurwiła,
że dostała balonem, że wbiła tu na górę. I tak poznała Dereka, są zaręczeni.
Więc zamknij się w końcu i nie psuj chwili.
- Jak romantycznie. – parsknąłem.
Zignorował mnie i wziął jednego z
balonów. Wychylił się nieco za krawędź.
Z lewej strony nadchodził jakiś nastolatek, na oko 15 lat.
- Do dzieła. – powiedział
podekscytowany brunet i podał mi balona.
- Zapomnij. – prychnąłem.
- Nie bądź cipą, Styles! – trącił
mnie łokciem. – Szybko!
- Spierdalaj! – syknąłem.
- Rzucaj to frajerze! – pośpieszał
mnie.
Szybko wziąłem od niego ten
przeklęty balonik i zaczekałem ledwie kilka sekund zanim z rosnącą ekscytacją
rzuciłem balonik idealnie przed niego.
Usłyszeliśmy ciche przekleństwo i
chłopak spojrzał w górę.
Brian pociągnął mnie szybko w dół,
chichocząc jak opętany.
Zaraz, to nie on, tylko ja.
- Mówiłem! – wyszeptał roześmiany.
Nie hamowałem już śmiechu.
- Jesteś pojebany, Brian!
- Dobry powód, żeby się napić! –
stwierdził zadowolony i wypiliśmy po łyku tequili.
***
- Może wyróżnij to jakoś. Tylko dla
ciebie… Hm… - mruknąłem zamyślony.
Pół butelki tequili i kilkanaście
baloników później w końcu siedzieliśmy i pisaliśmy piosenkę, która jak na razie
jeszcze nie miała tytułu.
Jak na razie mamy kawałek zwrotki i
refrenu.
- Tylko tobie pokażę serce! –
zawołał Brian.
- Zaśpiewaj. – zażądałem.
Zrobił jak powiedziałem.
- Nie pasuje mi. Coś dłuższego. I
do czego ty to chcesz dopasować, żeby się rymowało? - mówiłem niezadowolony.
- Więc jak?
- Tylko dla twoich oczu, pokażę ci swoje serce… - zanuciłem pod nosem.
- Czekaj, dobre! – powiedział i
zapisał koślawym pismem wers.
- Co dalej? – zapytałem.
- Gdy jesteś samotny… - zaczął
brunet.
-
… I zapominasz kim jesteś… - dośpiewałem. Brian tylko pokiwał ochoczo głową i zapisałem
kolejne słowa.
- Czekaj, od czego w ogóle
zaczniemy? Przydałoby się to jakoś logicznie złożyć do kupy. – zauważył brunet.
- Czekaj, a co zaśpiewałeś na
końcu, gdy pokazywałeś mi co wymyśliłeś? – zapytałem.
- Gdybym mógł latać, od razu wróciłbym do domu, do ciebie… -
zaczął śpiewać.
- Właśnie! – przerwałem mu. – Skoro wtedy zaśpiewałeś to na końcu, czemu
teraz nie może być na początku?
- Serio? – spojrzał na mnie
niepewny.
- No raczej. Zaśpiewaj teraz od
początku te wersy.
- Gdybym mógł latać, od razu wróciłbym do domu, do ciebie… Myślę,
że mógłbym zostawić to wszystko, tylko mnie poproś.
Podsunąłem mu szybko jedną wielu
kartek i wskazałem na słowa.
- Skup się, mam nadzieję, że
słuchasz, gdyż pozbyłem się mojej obrony…
- Teraz jestem całkowicie
bezbronny… - dośpiewałem kolejny wers, który zdawał się idealnie pasować.
-
Cholera, niezłe! – przyznał z uśmiechem
Brian i zapisał całość.
- Czekaj, jeszcze nie mamy tytułu!
– zauważyłem.
Brian zastanowił się chwilę, i
nagle spojrzał na mnie z uśmiechem.
- Gdybym mógł latać… ! –
powiedział.
- No tak, wiem, wróciłbyś do
niej i tak dalej. Ale potrzebujemy… -
zacząłem, ale mi przerwał.
- Nie, idioto! Tytuł! „Gdybym mógł
latać”. – powiedział.
Zastanowiłem się chwilę.
- Ja to bym dał „Tylko dla twoich
oczu”.
- Dopiero co to wymyśliliśmy! Moje
„Gdybym mógł latać” jest już opracowane.
- No i co z tego?
- Dlaczego ty się zawsze ze mną
spierasz o te tytuły?! – krzyknął sfrustrowany chłopak.
- Bo moje tytuły są lepsze iż
twoje! – jak jakieś dziecko wyrzuciłem mu to w twarz, robiąc przy tym jakąś
chujową minę pięciolatka.
- To samo było z „Set me free”,
Harry zostajemy przy moim bo lepiej pasuje i już!
- Jakie „Set me free”?! To jest „ A little more”!
- No i widzisz? Znowu się kłócisz!
- No dobra, niech będzie. Ja i tak to będę nazywał
inaczej. – zgodziłem się.
- Dobra, to dalej! – powiedział
podekscytowany Brian.
- Teraz śpiewaj z tych kartek, z
tego będzie refren. Chociaż może bez tego, nie pasuje mi to. – z zamyśleniem
czytałem po raz tysięczny te same słowa.
- Okej. – powiedział i zaczął
śpiewać, ostrożnie dodając kolejne, nowe dźwięki gitary.
I cholera, naprawdę brzmiało
dobrze.
I myśl, że przelał swoje uczucia do
April na tą piosenkę, nie dawała mi spokoju mimo regularnych porcji alkoholu
jakie wlewałem do organizmu by o tym nie myśleć.
Słowa są piękne. Tak samo jak to co
go łączy z April. Kurwa mać.
- Dobra, druga zwrotka. Myśl,
Harry. Chcę żeby była totalnie twoja. – powiedział brunet.
O nie.
Jak mam śpiewać o jego dziewczynie? Jak mam
śpiewać o jego uczuciach?
Mam śpiewać o moich? O moich uczuciach do jego dziewczyny?
To chore. Ale okej. Albo… Cholera.
Wziąłem od niego gitarę i zacząłem
nieco nieudolnie grać melodię zwrotki, starając się zachować jej tonację.
- Mam blizny… - zacząłem, a wzrok
Briana spoczął na mnie. Nie patrzyłem mu w oczy. – nawet jeśli nie zawsze są widoczne. Ból staje się mocny… - spojrzałem w końcu na
niego. Wpatrywał się we mnie, ciężko
było odczytać jakiekolwiek emocje z jego wyrazu twarzy. - Ale
teraz jesteś tutaj i nie czuję nic. – zaśpiewałem do końca.
- Skup się, mam nadzieję, że
słuchasz, gdyż pozbyłem się swojej
ochrony… - kontynuował Brian.
- Teraz jestem całkowicie
bezbronny… - dodałem.
- Stary, mamy to ! – zawołał
szczęśliwy Brian.
- Taaa. – mruknąłem i wymusiłem
uśmiech.
- Cholera, mamy prawie całą piosenkę! – powiedział
uradowany, wstał i oparł się o podmurowanie, na którym siedzieliśmy i gdzie
ustawiliśmy balony.
- I te ostatnie wersy jakie
wymyśliłeś idealnie pasują na zakończenie.
Dodałbym tylko coś po tym ,,Wiem, ze tylko marnuję czas…” . –
zastanawiałem się.
- H-Harry… - niemal jęknął Brian.
- Cicho, myślę! – skarciłem go. –
Wiem, że tylko marnuję czas… - zanuciłem. – I …
- Harry! – zawołał nagle i dopadł
do mnie.
- Co, do cho…- nie dane mi było
dokończyć.
- ZRZUCIŁEM BALONA NA GLINĘ! –
szepnął przerażony.
- Co, kurwa?! – syknąłem i szybko
wychyliłem się za krawędź, zanim Brian zdołał mnie odciągnąć. Idealnie w
momencie, gdy jeden z policjantów z przemoczoną głową spojrzał w górę.
- O cholera… - mruknąłem pod nosem
w chwili gdy policjanci szybko ruszyli do drzwi budynku.
- Coś ty narobił, Styles! – krzyknął
Brian. Poderwałem się na nogi.
- Ja?! To ty zrzuciłeś tego
jebanego balona! – syknąłem, zbierając pośpiesznie wszystkie kartki i wsadzając
je do kieszeni.
- To było niechcący! – zawołał.
- Trzymaj tą gitarę! – wręcz
rzuciłem mu ją w ręce i podbiegłem do drzwi klatki schodowej.
- Na dole jest drugie wyjście, o
ile nie poradzą sobie tak szybko z tym głównym, to zdążymy! – pośpieszał mnie
Brian.
- Nie ruszać się, policja! –
usłyszeliśmy krzyk policjanta z dołu.
- Inny plan! – syknąłem zamykając
drzwi.
- Dobra, schowamy się, a jak tu
wejdą, szybko zbiegniemy na dół! – paplał jak najęty. Zupełnie jakby był
podekscytowany tym, że mogą nas za takie gówno aresztować.
- Nie! Zrobimy po mojemu. Schowamy
się, wejdą, pomyślą że uciekliśmy i wyjdą. Dopiero wtedy na spokojnie stąd
wyjdziemy.
- Sorry, ale jesteś chujowy w
planach, Styles. – prychnął.
- Zamknij się i rób co mówię. –
warknąłem i ukląkłem za jednym z kominów
- Czekaj, czekaj, trzeba wziąć te
butelki!
- Po cholerę? – westchnąłem. – Nie ma na to czasu.
- Tam jest moje DNA! – jęknął.
- Nie byłeś karany, żeby mieli
twoje DNA frajerze! – fuknąłem.
- Mów co chcesz. –prychnął i
pośpiesznie zebrał butelki, po chwili chowając się za kolejnym kominem, niemal
w tej samej chwili, w której zadyszani
policjanci wpadli na dach.
Wstrzymałem oddech. Nie dostanę
mandatu za taką głupotę, nie ma opcji.
- Proszę wyjść! – zawołał jeden z
nich.
Zapalili latarki i powoli
rozglądali się po dachu. Oddalili się od wyjścia na klatkę schodową na
kilkanaście metrów.
Cholera.
- Teraz! – usłyszałem szept Briana.
Spojrzałem na niego zdezorientowany.
Idiota poderwał się do biegu.
- Zabiję chuja. – warknąłem pod
nosem i nie mając innego wyboru, puściłem się za nim biegiem. Gdy tylko policjanci usłyszeli tupot,
odwrócili się w naszą stronę.
- Uciekają! Stać! STAĆ! –
krzyczeli. Przyśpieszyłem. Brian już wbiegł na schody. Ostatnie metry.
Jeden z policjantów już mnie
doganiał.
Boże drogi!
Wpadłem z impetem na klatkę
schodową. Zginę. Kurwa spadnę i się połamię po ciemku.
- Szybko! – usłyszałem krzyk
Briana.
Pieprzyć to.
Potykając się niemal co chwila,
skakając na oślep udało mi się dotrzeć do odcinka, gdzie jest już poręcz.
- Zatrzymać się ! – wołanie
policjantów rozległo się po budynku.
- NIE MA CHUJA! – wydarł się Brian
i roześmiał się na cały głos.
Chory psychopata. Nie wierzę.
Czując się pewniej z poręczą,
przyśpieszyłem. Miganie latarek policjantów, nieco ułatwiało mi bieg po tych cholernych schodach.
- PRAWO! – usłyszałem Briana i
skrzypnięcie jakichś drzwi, jak się domyślam.
Nie zastanawiając się, gdy poczułem
równy teren skręciłem w prawo, gdzie widziałem już biegnącą sylwetkę Briana i
ulicę.
Wyskoczyłem z budynku, biegnąc ze
wszystkich sił za chłopakiem.
Krzyki policjantów zaczynały się
oddalać.
Usłyszałem śmiech Briana.
- Ty chory debilu! – krzyknąłem do
niego, oddychając gwałtownie.
Roześmiał się tylko bardziej i
wbiegł w jakąś boczną uliczkę, gdzie nieco zwolnił.
- Jesteś pojebany! – warknąłem, ale
też nie mogłem powstrzymać śmiechu. Przebiegliśmy na drugą stronę, do parku. Tam Brian padł na kolana pod jakimś drzewem
razem z tą pieprzoną gitarą, którą cały czas trzymał w rękach.
Ległem na trawę obok niego, śmiejąc
się. Nie mogliśmy złapać oddechu, ale śmialiśmy się jak nienormalni.
- To było najlepsze pisanie
piosenki w życiu! – zawołał Brian, dysząc.
- JESTEŚ POJEBANY, MONTENEGRO! –
parsknąłem.
- Bez nazwisk, cwelu, jeszcze mnie
znajdą! – roześmiał się jeszcze bardziej.
Po długich minutach uspokajania się
i śmiechu, w końcu usiadłem.
- Trzeba po kogoś zadzwonić, żeby
po nas przyjechał, bo pewnie jeżdżą po mieście i szukają dwóch chorych debili z
gitarą. – zaśmiałem się i wybrałem numer do Erica. Oboje skorzystamy, on
zawiezie mnie do domu i przy okazji przeleci moją sąsiadkę.
- Harry. – zwrócił się do mnie,
kładąc mi dłoń na ramieniu, gdy ja wybrałem numer. – Dzięki za ten wieczór. Zajebiście było
znowu mieć brata. – powiedział całkiem poważnie.
Pokiwałem tylko głową i się
uśmiechnąłem.
- Halo? –zapytał z drugie strony
słuchawki Eric.
- Siema, jesteś może na mieście,
potrzebuje podwózki pod mieszkanie? –zapytałem ledwo biorąc oddech w płuca.
- Jestem u Kelly, ale mogę po
ciebie przyjechać. Gdzie jesteś?
- Nie, nie, nie, to spoko. Siedź u
niej nie będę cię wykorzystywał. Znajdę kogoś innego. Na razie.
- Cześć, stary. –powiedział
radośnie i rozłączył się.
- Nie mamy podwózki, Brian.
- Co?! Nie stary, dzwoń po
wszystkich, czuję jakbym miał wypluć własne płuca. Może być nawet karetka, ale
muszę trafić do domu na łóżko.
Zaśmiałem się tak głośno na jego
odpowiedź, że znowu nie mogłem normalnie oddychać.
- Masz tą tequilę jeszcze?
–zapytałem niby od niechcenia, ale Brian załapał od razu i polał nam po
kieliszku siedząc na ziemi.
- Chyba umrę, Harry. –skwitował i
przystawił szkło do ust.
- Nie przesadzaj. –zaśmiałem się
ponownie i oparłem się plecami o ścianę budynku.
- Kiedy ja ostatnio biegałem?
–zapytał sam siebie, ale i tak chciałem odpowiedzieć, żeby go zdenerwować.
- Jakieś wieki temu, śmierdzący
leniu! Zawsze się opierdalałeś na treningach…
- O rany… Ostatni raz chyba z Gigi
z dwa lata temu. No, to był ostatni raz jak biegałem, tak wiesz…
Długodystansowo. –uśmiechnął się lekko- A później zacząłem się opierdalać, masz
rację. –znów się uśmiechnął, a mi przypomniał się jak Gigi rzeczywiście mówiła,
że Brian przestał z nią biegać jakieś dwa lata temu.
- Dlaczego przestałeś? –zapytałem i
rozlałem nam po kieliszku. Właśnie sobie uświadamiam to, że jesteśmy jak dwa
pijane żule. Ale nie ważne.
- Bo przerzuciłem się na szybszy
środek transportu.
- Oh, no tak!! Zaczęliśmy się
ścigać. Pamiętam! Ale było zajebiście.
- Nooo. –powiedział z radością i
spojrzał w niebo.
- Ale i tak to spierdoliłeś, stary.
Nagle ci się odwidziało.
- Nie nagle, tylko to zaczęło się
robić dla nas toksyczne, Harry. Widziałeś jak manipulowała nami Wendy. Zaczęło
się to robić dla ciebie niebezpieczne, nie potrafiłeś kontrolować wyścigów. Nie
byłeś wstanie powstrzymać Wendy.
- Dla mnie zaczęło się to robić
niebezpieczne? –zapytałem zdumiony.
- No nie mów, że sekundy nie
dzieliły się od śmierci, gdy ścigałeś się ostatni raz z Aaronem?
- Siedziałeś obok mnie! Ty też
mógłbyś zginąć… Ale to dla mnie tylko było niebezpieczne?! –ponoszę głos
jeszcze bardziej zaskoczony jego odpowiedzią.
- Czy to dziwne, że bardziej się
troszczę o mojego brata? –odpowiada pytaniem na pytanie, a mnie aż zatyka w
środku. – Obiecaj, że już tam nie wrócisz. Czy sam czy z kimkolwiek innym.
–dodaje po chwili na co tylko kiwam głową. –Miałeś dzwonić po transport, cwelu.
–mówi podnosząc kieliszek.
- Przejdziemy się. Pomogę ci iść
pijana gazelo. –stukam swoim szkłem o jego i pomagam mu wstać. – Jak dobrze, że
cię mam. – mówię do niego i zakładam ramię na jego bark. Ostatkiem sił Brian
schyla się po piasek, bierze go w dłoń, prostuje się z moją pomocą i wypuszcza
piasek przed swoje nogi.
- Na róg dziewięćdziesiątej drugiej
z Time Square. –robił akcję z Harrego Pottera, tak.
- W Nowym Jorku coś takiego nie
istnieje i żadne z nas tam nie mieszka.
- Czy to ważne? –uśmiecha się
głupio i zaczynamy iść przed siebie.
Idiota, kompletny idiota.
By my Lucy.
Thank you sweety ;*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz